poniedziałek, 25 lutego 2019

10 kg mniej

To uczucie, gdy strój sportowy kupujesz na dziale z odzieżą dziecięcą 😁





photo by mąż :*



photo by mąż :*


Co tu dużo piiisać...
:D


Ps. Dla jasności - nie photoshopowałam się. Jestem ogromną przeciwniczką tego gówna.
Dlatego #stopphotoshop!

czwartek, 21 lutego 2019

10 rzeczy, których o mnie nie wiecie

1. Mam alergię na pyłki kwiatowe (chyba wiosna nadciąga, bo mam nieziemski katar).

2. W poprzednim wcieleniu byłam... szamanką, ewentualnie psem, bo mam mega wyczulony węch.

3. Mój ulubiony kolor, to czerwony.

4. Kolekcjonowałam kolczyki, nietypowe naszyjniki oraz bieliznę.

5. Jako dziecko w przyszłości chciałam zostać (padniecie)... striptizerką.

6. Kawa czy herbata? Oczywiście, że herbata. Obrzydliwa ze mnie herbaciarka, zielarka i poniekąd samozwańcza aromaterapeutka.

7. Kolor moich oczu zmienia odcienie w zależności od pory roku, a może raczej od natężenia słońca.

8. Pies czy kot? Baa, jasne, że pies, nie ma innej opcji. Psia mama ze mnie jak ta lala. W dzieciństwie odchowałam tyle szczeniaków, że sama nie jestem w stanie zliczyć (moja sunia co roku miała po 4 młode).

9. Mam paniczny lęk wysokości.

10. Jestem numerologiczną ósemką.



Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś jeszcze, to możecie pytać w komentarzach.
A ja tak sobie myślę, że skoro Olitoria mnie wyzwała do #10YEARSCHALLENGE to mam okazję się jej teraz odwdzięczyć i zaprosić do wypisania w punktach kilku (10?) rzeczy, których o niej nie wiemy.

A więc,
zapraszam do zabawy 3 osoby:
- Olitoria
- Inmyminds
- Marta

Podajcie dalej, typując kolejne osoby ;)


czwartek, 14 lutego 2019

Walentynki

Tak, tak, wiem, przereklamowane, kiczowate święto, żerujące na potencjalnym kliencie.
I co z tego? Ja tam mogłabym je obchodzić codziennie. No cóż, romantyczką jestem i nic nie jest w stanie tego zmienić.
Przecież nie trzeba od razu wyskakiwać z kasy, na cuda na kiju w czerwonym odcieniu. Każdy ma swój rozum i powinien działać wg własnych upodobań, przekonań czy intuicji.

Dla mnie najważniejsze jest aby ten dzień spędzić razem w miłej atmosferze. I oby takich dni było w roku jak najwięcej! Codziennie obchodźcie swoje Walentynki! Dużo miłości i zrozumienia Wam wszystkim życzę, nie tylko dzisiaj, ale i na codzień.



I wykorzystując ten dzisiejszy dzień, chcę napisać o miłości. O miłości od pierwszego wejrzenia. A natchnęła mnie Olitoria przy okazji recenzji pewnej książki.
Dziękuję Olitorio, przypomniałaś mi piękne chwile mojego życia. Buziaki dla Ciebie :* :* :*

Ja wiem, że pewnie większość osób nie wierzy w miłość od pierwszego wejrzenia, ale ja wierzę. Jak mam niewierzyć, kiedy sama tego doświadczyłam?
Chcę się podzielić z Wami tą historią. A zatem:

<werble>
To była dość nietypowa historia.
Miałam 12 lat, kiedy po raz pierwszy ujrzałam mojego przyszłego męża. On był niewiele starszy, miał 14 lat. No dzieciuchy, noo. 
I to spojrzenie...
Czas stanął w miejscu, a ziemia się zatrzęsła.
Nie znaliśmy się, ale w jego spojrzeniu widziałam wszystko. To było czysto platoniczne uczucie. Nie wiedzieliśmy o sobie nic i byliśmy zbyt nieśmiali żeby zagadać.
Nasze drogi rozeszły się na ładnych parę lat, ale gdy tylko go gdzieś zobaczyłam, nogi uginały się pode mną, a serce waliło w oszalałym tempie. 
Moje uczucie trwało nadal. Nawet wysłałam mu kartkę na Walentynki. Później dowiedziałam się że ma dziewczynę i wycofałam się.
Czasami widywałam ich w kościele i usychałam z miłości, ale nie mogłam się wpieprzać między nich. Nie ja, choć wiedziałam że wystarczyło by jedno moje słowo i rozstali by się. Czułam to.
Z kolei on myślał, że mam chłopaka, bo do kościoła przychodziłam z moim, siedem lat starszym kuzynem.
Lata mijały.
Będąc w szkole średniej traciłam już nadzieję, że kiedykolwiek nasze drogi się przetną.
A tu raz stoję sobie na przystanku, patrzę na podjeżdżający autobus i nie wierzę. To on. TO ON! Widzę go. Patrzy na mnie. Patrzy tym samym, głębokim spojrzeniem. Jezu Kochany! Toż to chyba o stan przedzawałowy się wówczas otarłam.
Kilka tygodni później, w grudniu 2005 dostałam wiadomość na komunikatorze (gadu-gadu). Był to... kwiatuszek. I nic poza tym. W życiu bym się nie domyśliła, że to on. Skąd miał namiary? Nie wiem. Nie przyznał się od razu kim jest. Chyba chciał wybadać teren. 
Nigdy nie przestałam go kochać. Możecie sobie tylko wyobrazić w jakiej byłam euforii, gdy okazało się że to on.
Nie mogliśmy nie być razem. Chociaż badzo się bałam wchodzić w związek, to jemu jednemu zaufałam. Miał to coś. To czego brakuje każdemu innemu.
Od mojej 18stki jesteśmy razem. A dalej wiecie z poprzedniego wpisu.

Nie mogłam nie walczyć o ten związek. Nie mogłam się poddać. Po prostu nie mogłam.



Whitney Houston "I Have Nothing"



Whitney Houston "I Will Always Love You"




środa, 13 lutego 2019

Wyzwanie #10YEARSCHALLENGE

Oj, Olitoria, ale mnie urządziłaś!
Ja raczej nie biorę udziału w wyzwaniach, jednak z sympatii do Ciebie zrobię wyjątek. Na wstępie uprzedzam, że swojej mordy pokazać nie mogę. Wybacz mi, please. Nie żeby była jakaś brzydka czy coś i bym się musiała jej wstydzić ;)
Dziewczyny, nie obraźcie się, po prostu tak mi się życie poukładało, że muszę w sieci pozostać anonimowa (teoretycznie, bo tak naprawdę nikt nie jest tu anonimowy).

Wyzwanie rozumiem ma dotyczyć porównania zdjęcia sprzed 10 lat z aktualnym i opisania co się w tym czasie wydarzyło, zmieniło w moim życiu. To kupa czasu! Pisaniu nie będzie końca. Niby nic ciekawego, a jednak działo się sporo. To będzie wpis pełen miłości, ale i bólu i cierpienia.

Przepraszam z góry za literówki, ale piszę z nowego telefonu i mogą się różne gafy pojawić, a będzie długo. Żeby nie było,  że nie uprzedzałam.

No to zaczynam, może od roku 2008.

W 2008 roku byłam 20-letnią studentką pierwszego roku uczelni artystycznej, "Kolorowym ptakiem", optymistką lecz nieprzesadną, naiwnym dziewczęciem, ambitną perfekcjonistką, kobietą kochającą Boga i stawiającą go na pierwszym miejscu w życiu, zakochana po uszy w moim mężu (jeszcze wtedy małżeństwem nie byliśmy, ale planowaliśmy intensywnie). 
Moja matka usilnie dążyła wówczas do rozpadu naszego związku. Ten rok był ciągłą walką o miłość i własne szczęście. Im bardziej próbowano nas od siebie odciągnąć tym bardziej nas ku sobie przyciągało. Telenowela niepowstydziła by się takiego scenariusza. Biologiczna posuwała się do takich rzeczy, że nie mieści się w głowie. Pisać o tym? Może nie. Jakby co to mogę uzupełnić w komentarzach gdyby kogoś interesowało. W każdym bądź razie wszystko i wszyscy byli przeciwko nam. A my wbrew temu wszystkiemu zaręczyliśmy się w maju. 
Jeszcze tylko wspomnę o jednym bardzo emocjonującym wydarzeniu. W marcu śpiewałam w filharmonii wraz z chórem Requiem Mozzarta. 
Jesteśmy przy zaręczynach. Mąż zrobił mi niespodziankę. Zorganizwał grilla ze znajomymi, a później w środku lasu przystrojonego w firanki, przy stoliczku na którym stała butelka czerwonego wina i kieliszki, ubrany elegancko, oświadczył mi się. 
Oczywiście każdy twierdził, że to za wcześnie, że jesteśmy zbyt młodzi albo że na pewno jestem w ciąży. A my wiedzieliśmy swoje i nie widzieliśmy świata poza sobą.

Odkopałam pamiętnik z tamtego okresu. Zacytuję fragment. Co Wy na to?
24.03.2008
"To wszystko jest takie głupie! Tak bardzo się kochamy, a nie możemy się pobrać... Smutno mi... Ludzie tak często się chajtają nie wiedząc co tak naprawdę robią, a my wiemy. My się szczerze kochamy. Chcemy być razem do końca życia albo i dłużej jeśli to możliwe. Co robić? Boże,  co robić?
Myśleliśmy o tym żeby się pobrać w tajemnicy, ale czy to możliwe? Tak wszystkich olać? Rodziny nam tego nie wybaczą. Czy jest jakiś ksiądz, który udzieli nam takiego ślubu? Obawiam się że nikt nas nie potraktuje poważnie.
Myśleliśmy też o tym, żeby zrobić sobie dziecko. Musieliby się nam pozwolić pobrać. Tylko jest jeden drobny problem - seks przedmałżeński. Ja chcę zaczekać do ślubu. Bardzo mi na tym zależy. Owszem, dzieciątko chciałabym mieć. Bardzo bym chciała zajść w ciążę, nosić dzidziusia pod sercem,  a potem ten piękny dzień- narodziny. Jeju, jeju... już się nie mogę doczekać!"

Grudzień 2008


Rok 2009.
2.01.2009
"Wierzę w to, że będzie dobrze. Wierzę, że nam się wszystko ułoży. Tak bardzo Cię kocham.
Nawet jeśli moi rodzice nie zaakceptują naszego małżeństwa, to wiesz co? W dupie to mam! Za bardzo Cię kocham żeby się przejmować widzi misiom mojej matki. My i tak będziemy razem,  czy jej się to podoba czy nie. Nic mnie nie obchodzą inni ludzie. Mam plan, który chcę zrealizować: być szczęśliwą u Twego boku". 
Walka nadal trwa.

Wydarzył się cud. Po śmierci mojego wujka, gdy jego żona, a siostra mojej matki została sama z jedyną, dorosłą już córką, moja matka zmieniła zdanie i wyraziła zgodę na ślub. Oczywiście w dalekiej przyszłości, ale my zarezerwowaliśmy terminy na lipiec 2010 i mimo dalszych utrudnień ze strony mojej matki, która jak się okazało jest psychicznie chora (i nie mówię tego złośliwie, ona jest naprawdę chora), dopięliśmy swego. Pobraliśmy się gdy tylko obroniłam licencjat. 

Rok 2010.
3.07 - ślub cywilny, który był naszą słodką tajemnicą.
24.07 -ślub kościelny.
Zamieszkaliśmy, mimo iż nie chcieliśmy, w moim rodzinnym domu. Jako jedynaczka czułam się zobowiązana do pomocy rodzicom, nie chciałam, aby ktoś mi zarzucił, że jako jedyne dziecko ich opuściłam. 
Jako małżeństwo spędzaliśmy cudowne chwile. Skupiliśmy się też głównie na wykształceniu, pracy i odkładaniu oszczędności, co było bardzo ważne w naszej sytuacji, gdyż zamierzaliśmy się wyprowadzić od moich rodziców. Mijały kolejne miesiące. 

Rok 2011.
Matka ciągle knuła i odstawiała nowe akcje, chciała doprowadzić do rozwodu i bardzo pilnowała, żeby nie doszło do poczęcia dziecka. Tak, tak. Przychodziła do nas gdy tylko wracaliśmy do domu i przesiadywała z nami do północy i nieraz dłużej. Zaczęliśmy coraz więcej czasu spędzać poza domem i jeździć do teściów, którzy wydawali mi się normalni. Nie znałam ich zbyt dobrze. Moim rodzicom bardzo się to nie podobało i zaczynały się kłótnie, że  dom traktujemy jak hotel. 
Kawałek wpisu z bloga z 2011 roku:
"Kiedy moje kuzynki szybko po swoich ślubach zaciążyły, zaczęła (moja matka) mnie również podejrzewać o to samo. Czego ja wtedy nie usłyszałam. Że "jestem głupia", "że się skurwiłam", "jestem zwykłą kurwą", "pojebana", "popierdolona", "tylko seks nam w głowie" i że teraz to na pewno zawalę studia. Ale w rzeczywistości to ona chciała żebym ja te studia zawaliła, bo nie mogłam się okazać lepsza od moich kuzynek". 

13 maja 2011 począł się nasz pierworodny. Dokładnie w Dzień Dziecka zrobiłam test. Byłam przerażona, ale tak pozytywnie, bo zarazem przeszczęśliwa. Przede mną ostatni rok studiów i obrona pracy magisterskiej.
Nie chciałam by biologiczni dowiedzieli się o ciąży, czułam że to tylko doprowadzi do jeszcze większego napięcia i  jakże w tym czasie niepotrzebnych awantur.
Fatalnie znosiłam te pierwsze miesiące. Ciągle wymiotowałam. Traciłam na wadze. Lekarz przepisał mi leki przeciwwymiotne, ale nie brałam ich, aby nie zaszkopdzić dziecku. Wolałam się przemęczyć, mimo iż oznaczało to 16 sprintów do toalety dziennie. Jadłam tylko jabłka, bo wszystko inne zwracałam szybciej niż udało mi się połknąć. Bardzo dbałam o siebie, nie farbowałam włosów, nie malowałam paznokci. Cieszyłam się tą ciążą niesamowicie. Mąż mnie wówczas bardzo wspierał i pomagał mi, bo ciąża okazała się zagrożona. Niestety też zaczą  wtedy wątpić w Boga, bo jak sam powiedział "Tyle kurw, co powpadały dobrze ciążę znosi, a taka dziewczyna jak ja tak cierpi".
Przy jakiejś kolejnej awanturze ze strony mojej matki, mąż poklepał ją po ramieniu mówiąc: "Spokojnie, będzie Pani babcią" i z uśmiechem na twarzy pokazał jej zdjęcie z USG, dodał też, że  teraz ja się nie mogę denerwować. Chciał dobrze, mylał że się ucieszą, a tu jednak sprawdziły się moje obawy. Po kilku dniach biologiczni kazali nam się wynosić z domu i tak też zrobiliśmy, przeprowadzając się wówczas do teściów. 
No i zobaczyłam ten cyrk, w który uwierzyć nie mogłam. Z każdym dniem oczy szerzej otwierałam ze zdziwienia. A to dopiero początek był. Prawdziwe piekło zaczęło się gdy urodziłam.

Rok 2012.
Z biologicznymi nie utrzymywaliśmy kontaktu, a po którymś telefonie mojej matki z wyzwiskami i groźbami pod moim adresem, zmieniłam numer.
Studiowałam nadal, do ostatnich dni ciąży bywałam na uczelni. W czwartek zdałam dwa egzaminy, a w piątek o 5 rano jechałam na porodówkę. Wymęczyli mnie tam strasznie, mimo przewężonej miednicy.  Chyba nie ma sensu o tym pisać. Może tylko wspomnę, że gdy już dziecku spadło tętno, to powieźli mnie w końcu biegusiem na cesarkę i tu prawdopodobnie przyczyna autyzmu u syna. Niepotrzebne zwlekanie z cięciem.
27.01.2012 - koło godziny 23 urodziłam  przez cc Maciusia. To był kolejny najpiękniejszy po moim ślubie dzień w życiu. Byłam najszczęśliwsza na świecie!
Szkoda tylko, że teściowa za wszelką cenę chciała to szczęście zburzyć.
I tak się długo trzymałam. Długo chciałam być perfekcyjna i byłam. Wmawiałam sobie, że wszystko jest ok, że przetrwamy to. Przecież tyle razem przeszliśmy. 
Skończyłam studia i obroniłam tytuł magistra, choć było mi bardzo ciężko. Teściowa, ta, która całą moją ciążę się cieszyła (udawała), że będzie bawić wnuka, kóra zapewniała, że po porodzie dokończę studia, będę występować w filharmonii, wypięła się na mnie i gdy po miesiącu od porodu chciałam wrócić na studia powiedziała: "Gówno mnie obchodzi co Ty teraz ze studiami zrobisz". Napisałam podanie o tok indywidualny, które zostało pozytywnie rozpatrzone i na uczelnie jechałam tylko na zaliczenia. Byłam zdesperowana do tego stopnia, że chciałam brać kilkutygodniowego Maciusia ze sobą, autobusem na uczelnię. I wtedy babka mojego męża się zlitowała, że z nim zostanie. Ja musiałam dokończyć studia.  To już były ostatnie miesiące. Gdybym tego wtedy nie zrobiła, to już nigdy by mi się to nie udało, chyba że po trzydziestce.
Maciuś strasznie dawał czadu. Przerażająco się darł, nawet całe noce. Byłam wycieńczona i bardzo samotna. Bez pomocy skądkolwiek. Nie wiedziałam wtedy, że to autyzm tak krzyczy. 
Wspomnę jeszcze o kobiecie - dyrygencie i wykładowcy na mojej uczelni, której się bardzo bałam. Pokazała ludzkie oblicze. Kiedy wpadłam na którąś próbę zmarnowana, ledwie trzymająca się na nogach, podeszła do mnie i kazała iść do domu do dziecka i że nie muszę brać udziału w koncercie, ona rozumie. Płakałyśmy obie. Zobaczyłam w niej człowieka, kobietę, serce, a to taka żyleta była.

Rozpoczęliśmy budowę domu, więc jeszcze nadzieja pomagała mi przetrwać trudne chwile. 
Biologiczna nasłała na nas pomoc społeczną, że niby dziecko nie ma warunków do życia, że mąż nie pracuje, że ja jestem więziona, że nie skończyłam studiów. To wszystko kłamstwa.

Rok 2013.
Nie widziałam, nie chciałam widzieć, że mąż już mnie nie wspiera, że nie ma go przy mnie, że na pierwszym miejscu jest jego rodzina, a nie my.
Biologiczna od czasu do czasu przysłała list z pogróżkami.
Teściowie i babka, robili nam na złość. Nie będę już opisywać, nie warto kciuka na smartphonie nadwyrężać.
I dopadła mnie ta Kurwa - Depresja. Ta suka, na którą nie mogłam sobie pozwolić, na którą nie miałam czasu, której nie miałam możliwości leczyć.
Pierwsze myśli samobójcze.
To ten blog stawał się moją terapią. Początkowo nieśmiało pisałam o swoich problemach, bojąc się zlinczowania i ciągle gdzieś za uszami mając poczucie, że muszę być wdzięczna tesciom, że przyjęli mnie pod swój dach.
Byłam bardzo samotna. Mój nastrój ciągle spadał, byłam przygnębiona, czułam się coraz gorzej, a Maciuś z każdym dniem bardziej dokazywał. Osoby ze zdrowym dzieckiem pojęcia nie mają co ja wtedy przechodziłam i to całkiem sama.
8 lipca 2013 poczęło się drugie dziecię, a depresja pogłębiła się, do tego te ciągłe wymioty. Powtórka z rozrywki.
Na budowie ciągłe opóźnienia. Wyczekiwałam z niecierpliwością wyprowadzki, a tu jak na złość się przyciągało.
Samotność. 
Końcem roku babcia męża trafia do szpitala i przestaje być wredną kurwą.

- toż to dopiero w połowie jestem -

2014.
Babcia zobaczyła, że ma tylko nas, że jej córka nie potrafiła ani razu jej odwiedzić przez miesiąc pobytu w szpitalu i zmieniła do nas nastawienie.
23.03.2014 urodziłam śliczną dziewczynkę, w której zakochałam się od pierwszego wejrzenia i dzisiaj wstyd się przyznać, że nie chciałam tej ciąży. W czasie pobytu w szpitalu Maciusiem zajęła się babcia mojego męża tak jak umiała. Zapięła go na cały dzień w wózku, miała go dość i wcale jej się nie dziwię, bo był bardzo trudnym dzieckiem. Zobaczyła co przechodzę i więcej nie kwapiła się do pomocy, ale Faustynkę chyba pokochała. Mąż też wziął wtedy urlop, więc byłam trochę spokojniejsza.
U teściów cyrki były odstawiane na porządku dziennym.
Macierzyństwo mnie przytłoczyło. Nadal sama na placu boju, a do tego rodpzina mężpa robiła mi na złość w dpalszym ciągu.
Ten rok mijał pod znakiem myśli samobójczych i głębokiej depresji.
Jakbym miała mało problemów, biologiczni grożą mi sądem, że ustalą ze mną kontakty, że mnie zniszczą.
Problemy ze zdrowiem, silne bóle kręgosłupa doskpwierające od porodu osiągnęły apogeum. Rehabilitacja? Haha! Kiedy? Jak? Musiałam zagryźć zęby z ketonalem w paszczy i jakoś funkcjonować.
Ciągłe problemy z synem, wiedziałam już, że  coś z nim nie tak. W końcu doczytałam, że to autyzm. Nie załamało mnie to. Wreszcie zaczęłam go rozumieć i przestawałam obwiniać siebie, że jestem złą matką.
Relacje z mężem pogarszały się z każdym dniem. Teraz to już udawałam, że nie widzę braku jego wsparcia i zaangażowania czy braku z jego strony miłości do nas. Sama siebie oszukiwałam, myślalłam, że po wypropwapdzce się wszystko ułoży, ale budowę szlag trafił. Biologiczni nas nachodzili, grozili. Nie dało by się tam mieszkać. 
Końcem roku zmarł dziadek - ojciec teścia. 
Wiedząc już że syn wymaga terapii, odkładaliśmy kasę na kupno kawalerki, mąż miał wziąć kredyt.
Padła diagnoza - autyzm wczesnodziecięcy. Ucieszyłam się i podjęłam walkę.
I już nadzieja na lepsze jutro wracała, ale nie na długo.

Rok 2015.
Ten rok mijał pod znakiem logopedów, psychiatrów, psychologów, terapii Maciusia i w dalszym ciągu myśli samobójczych, a takich o rozwodzie. 
Z dnia na dzień stawałam się coraz silniejsza, zaczęłam odpierać ataki teściowej, bronić dzieci, miałam dla kogo walczyć.
To pewnie dziwnie zabrzmi, ale to właśnie autyzm syna uratował mi życie. Dla Maciusia podjęłam walkę z tą Kurwą- Depresją. W reszcie poczułam, że mam dla kogo żyć.
We wrześniu Maciuś zaczął edukację w przedszkolu integracyjnym, ale to była pomyłka, bo nie było z nim żadnego kontaktu. To był ciężki okres dla nas wszystkich. Na szczęście zwolniło się miejsce w przedszkolu terapeutycznym, do którego przenieśliśmy syna równo z początkiem następnego roku.

Rok 2016.
Dostaliśmy pozew od moich biologicznych o ustalenie kontaktów z wnukami. Ze mną nie mogą ustalać takich kontaktów, bo jestem pełnoletnia. To był rok batalii sądowych i mojej walki o samą siebie. Złe samopoczucie i ból fizyczny spowodowały, że zaczęłam się diagnozować. Znaleziono winowajcę.
Hashimoto.
Jednak to nie wszystko. 
Ból fizyczny był tak silny, że leżałam wręcz sparaliżowana w dziwnie powyginanej pozycji i płakałam, a dzieciaki skakały po mnie. Ciągły brak wsparcia męża powodował, że nadal się oddalaliśmy od siebie, a on  wręcz zarzucał mi, że udaję. Gdy ataki miałam coraz częstsze,  a ból powodował omdlenia odwiedziłam ginekologa. Diagnozy ciąg dalszy.
Endometrioza.
Leczenie. Dzięki Bogu trafione, ale trwało półtora roku. Obyło się bez operacji. I wreszcie przestałam bez powodu przybierać na wadze. Wreszcie mogłam jeść. 
Mąż zaczął mnie rozumieć i na nowo wspierać. Małymi krokami zbliżaliśmy się do siebie, chociaż nie było mi łatwo mu zaufać.
W między czasie zmagałam się też z trądzikiem różowatym, jak się okazało wywołanym właśnie endometriozą.
U teściów wciąż było źle, ale było mi łatwiej, bo mąż na nowo zaczął być po mojej stronie.
Jesienią zapisałam się na kurs prawa jazdy i zakończyłam go wraz z końcem roku.

- jeśli nie chce się Wam tego wszystkiego cztać to zrozumiem, ale piszę, bo takie wwyzwanie -

Rok 2017.
Odzyskiwałam siły i chęci do życia. Chyba przepracowałam parę rzeczy i pogoniłam depresję. 
Fragment z bloga - styczeń 2017:
"Może mam trochę bardziej przerąbane niż inni. Nie dlatego, że mam niepełnosprawne dziecko. Tylko dlatego, że mam toksycznych rodziców, którzy potrafili mi nawet sprawę w sądzie założyć z nadzieją, że uda im się wyciągnąć ode mnie pieniądze (sprawa ciągnie się już rok), wyrzekli się mnie dawno temu, mimo iż nie mieli najmniejszych powodów ku temu. Teściowie, jak ktoś kiedyś napisał - "wpadłam z deszczu pod rynnę".  Mąż - jest dobrym człowiekiem, kochającym ojcem. Jest i to jest dla mnie ważne, bo trzy lata temu nawet jego nie było, czułam się bardzo samotna i opuszczona, ale nie poddałam się. Jest lepszym mężem niż kiedyś i mam nadzieję, że nam się ułoży i będziemy w końcu szczęśliwi. Dom który zaczęliśmy budować chcemy sprzedać za kilka lat, ale najpierw chcemy kupić, mam nadzieję, Że niedługo niewielkie mieszkanie. Wszystko jest na dobrej drodze".
Zdałam egzamin na prawo jazdy za pierwszym razem.
Zakończyliśmy sprawy sądowe z korzystnym dla nas postanowieniem. Biologiczni żadnych kontaktów nie uzyskali, ani pieniędzy od nas nie dostali. 
Zgubiłam parę kilogramów, które w kolejnym roku wróciły.
Próby sprzedania niewykończonego domu.
Podjęcie przeze mnie terapii u psychologa w Centrum Pomocy Rodzinie.
Teściowie bez zmian.
Relacje z mężem coraz lepsze. Bywały wzloty i upadki, ale nadzieja nie wygasła.
Maciuś przez ten rok poczynił ogromne postępy.
Końcem roku zakupiliśmy kuchenkę elektryczną i już nie wchodziłam teściowej w drogę. Już jej w ogóle nie widywałam, więc moje samopoczucie się poprawiało.

Rok 2018.
Nie mogę tego nieprzekopiować, więc wybaczcie, że tyle Wam dokładam:
"Przeczytałam wczoraj swojego bloga od początku do końca i zauważyłam pewną rzecz.
Przez ostatnie lata wykonałam ogromną pracę nad sobą, bardzo się zmieniłam. Nie wiem jeszcze na lepsze, czy na gorsze, bo po części tak i tak.
Zauważyłam, że po urodzeniu drugiego dziecka zaczęłam obrastać w siłę, aż w końcu przestałam się użalać nad sobą, a jedynie relacjonować wydarzenia, opisywać co mnie wkurzyło. Zaczęłam odpierać ataki i powoli przestawałam bać się teściowej, a w zamian zaczęłam jej nienawidzić. To z pewnością nie świadczy o mnie dobrze i nie jestem z tego powodu z siebie dumna. Tym bardziej, że zaczęłam również przeklinać i źle odnosić się do męża, ale wiecie co? Przestałam przejmować się teściową i teściem. Przestałam traktować ich jak normalnych ludzi, uświadomiłam sobie że to co robią jest złe i nie ma w tym mojej winy.

Właściwie, to nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło.
Gdybyśmy się tutaj do teściów nie wprowadzili - ciągle myślałabym,  że mam wspaniałą teściową, ciągle byśmy im we wszystkich pomagali i pewnie zatracili własne życie, a i małżeństwo by pewnie nie przetrwało gdyby mąż nadal był na każde ich zawołanie i słuchał mamusi. A tak to już nawet mój mąż zrozumiał, że to dom wariatów i nie chce mieć z tymi ludźmi nic wspólnego, już nie leci jak posłuszny piesek na każde zawołanie, twierdzi że nie chce mieć z nimi kontaktu po przeprowadzce.

Widzę dla nas szansę.
Mój mąż także się zmienił - na lepsze. Widzę że się stara. Wcześniej było bardzo źle, a ja nie dawałam rady tego wozu ciągnąć sama. Teściowa robiła na złość, mojego męża nastawiała przeciwko mnie, a ja tak cholernie cierpiałam i miałam nawet myśli samobójcze.
Tak... Było już ze mną bardzo źle. Byłam bliska zrobienia tego... Bardzo bliska, bo jeśli się już przykłada nóż do nadgarstka, to jest naprawdę bardzo blisko.
Wielu rzeczy nawet na blogu nie pisałam, a było mi bardzo ciężko. Byłam bardzo samotna i nieszczęśliwa.

Wiecie? Ja od długiego czasu nie myślę o samobójstwie. Dostałam mocy żeby iść dalej, żeby żyć. JA CHCĘ ŻYĆ!"


I było już tylko lepiej. Pomijając te 67 kg na liczniku po Świętach Wielkanocnych.
Pomimo kilkukrotnemu podejmowaniu wcześniej prób odchudzania, postanowiłam wziąć się za siebie. Wiosną straciłam 6 kg, a także podjęłam walkę o pewność siebie. Trochę mnie to kosztowało, ale widzę poprawę. Już nie chodzę po mieście szukając przysłowiowej złotówki. Nie stresuję się w sklepie, na poczcie czy w urzędzie. Wychodzę do ludzi, a miałam z tym problem i to nie mały.
Wielce emocjonujący list do męża, który odmienił nasze życie. Wylalłam w nim wszystkie swloje żale. Nie sądziłam,  że tak bardzo na męża wpłynie i tyle sie zmieni na lepsze.
Powrót syna do integracji - strzał w dziesiątkę.
Młoda zaczęła przedszkole.
Wszystko zaczęło się układać po mojej myśli.
W małżeństwie lepiej niż kiedykolwiek. Jakbyśmy znowu przeżywali miesiąc miodowy, który się nie kończy i nadal trwa.
Przeprowadzka.
Odpoczynek.
Spokój.

Grudzień 2018


2019
Żyję i czuję się szczęśliwa. To moje największe osiągnięcie.
Pozwólcie, że jeszcze zacytuję fragment z przedślubnego pamiętnika:
16.08.2009
"Może niektórym wyda się to dziwne, ale moim największym marzeniem jest wyjść za mojego Skarba, gotować mu obiadki, przygotowywać wspólną kąpiel przy świecach, pasować mu koszule i rodzić mu dzieci. Pracować tak, aby mieć kasę na tzw. waciki i odciążyć go trochę".
Spełniło się.
I tymi pozytywnymi słowami zakończę ten wpis.


W ostatnim wpisie pominęłam "Kiss me", więc uzupełniam!


Kogo typuję do dalszej zabawy? Nie chcę nikogo zmuszać, więc która z Dziepwczyn będzie chciała, może się czuć wytypowana. Zapraszam do zabawy!


Dopisane o 15:30:

Właśnie przyłapałam męża jak w oczekiwaniu na naleśniki, czyta Faustynce bajkę.
Warto było walczyć.

poniedziałek, 11 lutego 2019

Muzyczno - romantyczny wpis ;)

Tak sobie pomyślałam, słuchając muzyki, że popełnię ten tekst właśnie o utworach, piosenkach jakie kojarzą się z moim, Naszym związkiem. A że zbliżają się Walentynki, to czas jak najbardziej trafiony na taki właśnie wpis.



Wiele wieczorów spędziliśmy na wspólnym słuchaniu muzyki, oglądaniu filmów, rozmowach i grze w Chińczyka. Najczęściej z głośników można było usłyszeć utwory takich artystów jak Bryan Adams,



Richard Marx,



Aerosmith,



Sting, a właściwie Puff Daddy, bo moj Mężczyzna słuchał wtedy remixu Every Breath You Take,



Metallica - Nothing Else Matters
To właśnie przy tym utworze mój mąż mi się oświadczył.



Joe Cocker,




Pussycat Dolls - Jai Ho, taniec brzucha w moim wykonaniu był baaardzo zmysłowy i podniecający,




Pitbull,



Solo Tú, piosenka z telenoweli "Nie igrlaj z Aniołem". To do niej zatańczyliśmy nasz pierwszy taniec jako małżeństwo.



Dopisane:

Po konsultacji z mężem dodaję piosenki, które jemu kojarzą się ze mną:


Farba - Chcę tu zostać,



Lady Marmalade 

piątek, 1 lutego 2019

Wracam do żywych

Nastrój 10/10

Nowy miesiąc - nowe lepsze samopoczucie - nowa lepsza Ja.
Taka zmiana w ciągu kilku dni? Wow... Sama nie dowierzam.  

Taki wysnułam wniosek: Ja bez ćwiczeń i warzyw po prostu popadam w depresję. Dlatego choćby nie wiem jak mi się nie chciało, to muszę zwlec swoje leniwe dupsko i znaleźć chwilę, czy to na spacer, czy to na przysiady, bądź inne ćwiczenia. No a co do diety, to trzeba się jakoś do wiosny przemęczyć, bo wiadomo jak to w zimie z owocami i warzywami. Zawsze też mogę się wspomóc mrożonkami lub warzywami spoza naszego kraju. 

A tu taka ściągawka z sezonowymi warzywami, pochodząca z salaterka.pl:


 Smacznego!



 Zainwestowałam w taki oto 6-cio kilogramowy ciężarek z Lidla za 34,99:

Kettlebell - zdjęcie ze strony lidl.pl

I muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolona. Robię sobie z nim przysiady. Po przedwczorajszych ćwiczeniach mam takie zakwasy, że aż miło ;D


 Jak zredukować cellulit w tydzień?

Niemożliwe?

A może jednak?


Jeśli ktoś chce podjąć się tej walki, ja polecam:

1. Zainwestuj w taki wałek do masażu - około dychu w Rossmanie, i zatrudnij do pomocy faceta. Codziennie masujcie nawilżoną balsamem skórę na udach lub inne partie objęte cellulitem. 

Masażer - zdjęcie z wizaz.pl 

2. Przysiady co drugi dzień, najlepiej z obciążeniem - kettlebell, ale na początek możesz zacząć z butelką 1,5 l wody mineralnej, czy 2 l innego napoju, gdy już nabierzesz wprawy i wzmocnisz mięśnie zwiększ obciążenie, np na butelkę wody - 5l.

3. Codzienny naprzemienny prysznic (zimna-ciepła-...- zimna woda).


Efekty jakie zaobserwowałam po tygodniu:

Nie stosowałam antycellulitowych czy wyszczuplających kremów, a efekt po wyżej wymienionych czynnościach jest widoczny gołym okiem już po tygodniu! Na tylnej części ud cellulit jest niemal niewidoczny. Właściwie tylko po wewnętrznej stronie można go zobaczyć, dlatego muszę jeszcze tam się tym wałkiem poznęcać. Skórę przed masażem nawilżałam, a raczej mąż mi wcierał mleczko Ziaja "Kozie mleko", bo skurat takie obecnie mam. O poprawie nastroju już nie wspomnę ;)


Co poza tym?
Faustynka nadal przeziębiona, ale już znacznie lepiej się czuje. Tylko katar jeszcze jej został. Maciuś wrócił już do przedszkola. W przyszłym tygodniu mamy spotkanie z  jego terapeutami, więc będzie okazja do rozmowy. Zobaczymy co mi tam powiedzą, choć przez te niemal dwumiesięczne nieobecności pewnie niewiele. 

Będziemy się też starać o terapeutę do domu, bo to co syn ma z WWR, to trochę mało, biorąc pod uwagę też to jak wybitnie w tym roku choruje. Trochę nas to pewnie będzie kosztować, ale wiem, że warto w niego inwestować. Na przełomie ostatnich lat widać postępy i duszę diabłu bym sprzedała aby były następne. Póki co sami go nakłaniamy do kolorowania, nauki pisania literek, czytania, budowania z klocków czy układania puzzli. Niestety idzie to opornie, bo Maciuś się buntuje. Trzeba go dosłownie do wszystkiego mobilizować, a niekiedy już sami nie mamy do tego siły. 
W końcu będzie więcej czasu dosłownie na wszystko. No i mycie, obcinanie włosów i paznokci ciągle leży i kwiczy. Na szczęście kąpiel już nie jest walką o przetrwanie, tylko to mycie włosów straszna masakra. 

Faustynka za to jest bardzo chętna do nauki  pisania literek i cyfr, koloruje namiętnie każdego dnia i przechodzi z łatwością labirynty, poza tym jest bardzo kreatywna w zabawie. Taka z niej zdolna bestia, że nie mogę narzekać. Fakt, że zachowanie się u niej pogorszyło, bo naśladuje różne koleżanki, ale  może to i dobrze. Niech umie walczyć o swoje.


Jak już się uporamy z bieżącymi wydatkami, to zacznę odkładać pieniążki na pianino :D


Jakie plany na 2019 rok?
Zacząć nowe życie!


avocadostyle.pl



Z tego całego zadowolenia zapomniałam napisać,  że teść zrobił sobie z nas bankomat i o ile drobne pożyczki typu 20-50 zł można przeżyć (choć ja bym mu nie dała ani złotówki za to jak mnie traktowali), tak ostatnio zrobił się tak zuchwały, że chce wysępić 900zł! Bo babka niby obiecała dać Agusi (młodsza siostra męża przed 18stką) na prawko, ta się zapisała, a babka się wypięła i powiedziała że nie da. To teść innego sponsora teraz szuka. Mam nadzieję,  że mąż mu nie ulegnie i nie pożyczy, bo przecież wiadomo, że mu ojciec tego już nigdy nie odda. W ogóle nie powinien pożyczać nawet małej kasy, bo dyszka tu, dwie tam i po miesiącu uzbiera się stówka lub dwie, a to na drodze nie leży. Powinien powiedzieć "Nie mam, a nawet jakbym miał to i tak bym Ci nie dał, bo wiem, że nie oddasz". Jednak mój mąż jest za miękki na to i się tłumaczy, że musi mu pożyczać, bo jak będzie trzeba coś większego wnieść, np. szafę, to kto mu pomoże. To już się chyba bardziej opłaca obcego z ulicy zawołać i dać dwie dychy, niż stówkami ojca wspomagać do końca życia.  Najgorsze jest to, że mój mąż zamiast normalnie mu powiedzieć jak jest, że mamy wydatki, itp. to się mną zastawia i na mnie zwala, że się będę wkurwiać, co mnie bardzo obraża, bo ja się nie wkurwiam. Po co mam się wkurwiać? Szkoda mojego zdrowia, przecież i tak mu da. Moja teściowa też tak na wszystkich zwalała, ona była święta, ręce zawsze umyła. Mogłabym rzec, że wyssał to z jej mlekiem, ale przecież go nie karmiła. 
Zawiodłam się trochę.
Z resztą tacy wszyscy mądrzy, niech spiszą umowę w obecności świadków na jakiś określony czas, jak się chcą w pożyczki na takie kwoty bawić. A tak w ogóle to od kredytów i pożyczek jest bank a nie my, a Agnieszka to może sobie z 500+ zapłacić. Mamusia jej przesrała już całą kasę?