sobota, 29 czerwca 2019

;)

I wyjaśniła się sprawa mojej w ostatnim czasie nadmiernej senności.
Niedociśnienie.
No cóż, od przeprowadzki nie ma mnie kto wkurwiać, to i ciśnienie 91/68 :P

Ps. Udało się Maciusiowi zmienić terapeutę. W przyszłym tygodniu przyjdzie ktoś z doświadczeniem  :D

wtorek, 25 czerwca 2019

Ludzie to jednak skurwysyny

Ja -  kontra -  reszta świata
0:1
Jak zwykle z resztą.

Jestem za dobra.
I jak tu wierzyć w ludzi?

Po dzisiejszym dniu zdziwienie nieprędko zniknie z mojej twarzy.

A taka mądra była, taka cwana, taki chachar rozchichrany.
No comments.

piątek, 21 czerwca 2019

Mniam... Przepis na sernik

Efekt jo-jo chyba nieunikniony...



Co nie zmienia faktu, że piekę obłędne serniki. Och... Jaka ja jestem skromna :P

A swoją drogą, 
Jak to jest, że wpieprzam ciasta i nie tyję? 2 lata temu od spojrzenia na pączka przybywał  kilogram, a co dopiero jakbym go zjadła. Na szczęście nie lubię pączków.

Pozdrawiam słodko!


Składniki na masę serową:
  • 1 kg twarogu, minimum 3-krotnie mielonego (może być z wiaderka, ale gęsty! np. z Piątnicy)
  • 3/4 szklanki cukru pudru (ja daję  pół szklanki)
  • 1 cukier wanilinowy – 16g
  • 4/5 szklanki (200 ml) śmietanki kremówki 30% lub 36%
  • 50 g rozpuszczonego masła
  • 1 budyń śmietankowy (lub 4 płaskie łyżki mąki ziemniaczanej)
  • 5 jajek
*szklanka o pojemności 250 ml

  1. Wszystkie składniki powinny być w temperaturze pokojowej. Ważne jest również, by użyć dobrego jakościowo twarogu – jeśli używacie białego sera z wiaderka, to zwróćcie uwagę, by był odpowiednio gęsty, a nie rzadki. Ja najczęściej używam twarogu z wiaderka z Piątnicy.
  2. Masło roztopić w garnuszku. Ostudzić.
  3. W misie miksera umieścić wszystkie składniki. Zmiksować tylko do czasu połączenia się składników – zbyt długie miksowanie doprowadzi do niepotrzebnego napowietrzenia masy serowej, a napowietrzony sernik mocno urośnie, a potem opadnie. Takiej sytuacji powinno się unikać, sernik po upieczeniu powinien być równy jak stół.
  4. Masę serową wylać na schłodzony spód ciasteczkowy, wyrównać. Piec w temperaturze 160 st.C przez około 60 – 70 minut. Gotowy sernik powinien być ścięty i sprężysty na wierzchu. Po upieczeniu zostawić sernik w piekarniku z lekko uchylonymi drzwiczkami na około godzinę. Następnie wyciągnąć go z piekarnika i pozostawić do całkowitego ostudzenia. Gdy sernik będzie już całkiem zimny należy posmarować jego wierzch polewą czekoladową lub kajmakową.
Spód możemy piec sami, a możemy pokruszyć gotowe ciastka owsiane. Ja lubię  sernik na krakersach.

czwartek, 13 czerwca 2019

Banda debili

Sorry za tytuł,  ale inaczej nie na się nazwać rodziny męża.

Wczoraj jego babcia potknęła się na schodkach przed domem i upadła.  Ból jest tak silny, że nie chodzi. A moi teściowie zamiast wezwać karetkę, dzwonią do nas o 23 godzinie z pytaniem co robić (kilka godzin po upadku)? Już nie wspomnę, że nam zepsuli miłą, zmysłową atmosferę. 

Mąż im tłumaczy, że może być biodro pęknięte i że muszą ją zawieźć do szpitala, a jak nie daje rady wstać, to karetkę muszą wezwać, bo jak ją do samochodu doprowadzą. Teściowa lamentuje  że swojej matki nie puści, może nie trzeba jechać.  Od razu sama "słabuje" i potrzebuje opieki. Nagle już babka chodzi. Ale chce jechać do szpitala. 

Jakie to wszystko głupie. Sama powinna wezwać po siebie karetkę, a nie czekać na pozwolenie córeczki. 

No to kto z babką pojedzie do szpitala? No nikt. Moja teściowa "słabuje", zaraz kopyta wyciągnie, sama w domu nie zostanie, tzn. z córkami, bo jakby długo zeszło i teść by do rana w szpitalu musiał zostać, to kto dwie panny do szkoły wybierze? Boże, mówię Wam, cyrk na kółkach.  No to teścia nie puści. 

Zadecydowali, że MÓJ MĄŻ ma po babkę przyjechać kilkanaście kilometrów, odwieźć do szpitala następne kilkanaście kilometrów, czekać z nią na SORze i przywieźć spowrotem do domu. Nawet się nikt nie spytał, tylko stawiają przed faktem.

Mąż się wkurzył, bo ma na 7 do pracy i powiedział że nie ma mowy na takie coś. Ojciec ma w tym tygodniu drugą zmianę, to może z babką jechać, bo potem odeśpi. No to nie, bo musi rano te młode małpy (siostry mojego męża) do szkół poodwozić. Autobusy są. No to nie, bo one nie pojadą autobusem. To są dziewczyny 17 i 18 letnie. Kopie mamusi.

Mąż trochę ojcu do słuchu nagadał. Ale to jak grochem o ścianę. I tak myśmy zostali skurwysynami. I na pewno to przez rudą sukę, czyli mnie, mój mąż nie pojedzie. 

Skończyło się tak, że babka pojechała karetką sama i pewnie jest ciągle w szpitalu, bo nikt nie dzwoni, żeby ją odebrać. 

A mnie to się wydaje, że już ją tak gryzły, że ona ten upadek wykorzystała, żeby się od nich choć na parę dni uwolnić.  Przecież ta kobieta jest grubo po 70tce i wciąż musi tam wszystkich obsłużyć. No ile można, no ile? Nikt w domu palcem nie ruszy. Każdemu śniadanko trzeba urychtować, pod nos herbatkę podstawić, obiadek, kolacyjka, za każdym posprzątać, użerać się z każdym, bo jeszcze pyskują, pieniądze oddawać. No Kurwa mać! Nic się nie zmieniło. 

A i tak jest że my babkę buntujemy, choć od listopada z nią kontaktu nie mamy. Mąż powinien właśnie ojcu przypomnieć i powiedzieć wprost, że nie pojedzie, bo będą potem gadać, że babkę buntujemy i żeby więcej nie dzwonili. 

Swoją drogą, martwię się co z babcią. 



Inna  sprawa jest taka, że teść długów narobił i się żali ciągle do mojego męża. Chyba chce go urobić i wziąć na litość. Co on myśli? Że wyskoczymy po tym wszystkim co przeszliśmy z pieniędzy? Jak Faustynka się urodziła i się okazało  że ma alergię pokarmową i musimy kupować specjalne, dwa razy droższe mleko, a krucho z kasą wtedy było, to teść  - rodzony ojciec mojego męża powiedział, że go to nic nie obchodzi, TAKIE  JEST  ŻYCIE i pieniądze na rachunki i tak musimy mu dać! Obcy by miał więcej empatii w takiej sytuacji i by poczekał na kasę kilka dni-tygodni.  Skoro przy rachunkach jesteśmy, to pragnę nadmienić, że gdy u nich mieszkaliśmy, od nas rządali  już za sam prąd 350 zł, mimo że tylko tam spaliśmy, bo żyć się w ciągu dnia z nimi nie dało, a  teraz co mieszkamy na swoim i mamy do dyspozycji całe mieszkanie, a nie 8m^2, płacimy za prąd 70 zł. To jest 5 razy mniej! 


Oby babcia wypoczęła w szpitalu, bo do nas jej puścić nie chcą. A Faustynka się pyta o nią i nawet kilka  dni temu wymyśliła, że sama po nią pojedzie do starego domu i da Eli (matce mojego męża) swojego misia, żeby babcię (prababcię) do nas puściła. 



Z naszych spraw bieżących:
Narazie  jestem przerażona zachowaniem Maciusia przy terapeucie. Dziewczyna młoda, sympatyczna i energiczna, ale dała sobie wejść na głowę. Młody nawet przy nas się tak nie zachowuje, więc jesteśmy w szoku.


Czy wypuszczanie dzieci w wieku przedszkolnym na plac zabaw, gdy na dworze temperatura w cieniu przekracza 30°C to nie przegięcie? Faustynki nie puszczam do przedszkola z powodu tych upałów i jej bladej, skłonnej do oparzeń słonecznych skóry. Ona nie powinna w ogóle na słońcu przebywać. Panie przedszkolanki są chyba niepoważne, skoro wypuszczają rozszalałe dzieci na podwórko o 14 godzinie. Ostatnio Młoda oparzyła sobie pupę o rozgrzaną huśtawkę!



Dopisane o 9:

Babcia długo nie odpoczęła. Okazało się że to tylko stłuczenie i może jechać do domu. O 7:30 teść zadzwonił do mojego męża z tekstem: "Jedź po babkę". Niereformowalni ludzie. No jak? Przecież mąż jest w pracy. Nie wyjdzie sobie tak ot. I znowu mu tłumaczy. I pyta się: "To przecież miałeś je do szkoły odwozić, to już przecież jedziesz, to po babkę podjedź". No to on jeszcze nie jedzie.  Pewnie młodych nikt nie obudził i się nie wybrały :P

Boże, co za ludzie...


niedziela, 2 czerwca 2019

Nadrabiam zaległości ;)

Dawno nie pisałam co u nas słychać, dlatego właśnie teraz zamierzam to nadrobić.

Myślałam, że sezon chorobowy już mamy za sobą. Cały maj nie chorowaliśmy. Cały maj! I już się cieszyłam, bo gdy dzieciaki chorują, to ja chodzę wkoło nich jak zombi, bo stres, bo niewsyspanie... Kto ma dzieci, wie o czym mówię. 

Jednak byłoby zbyt pięknie. 
W piątek Faustynka wróciła z przedszkola ze stanem podgorączkowym, ale jeszcze mnie ubłagała, żebyśmy poszły na piknik rodzinny organizowany przez przedszkole. Obiecała, że nie będzie szaleć i mnie w końcu urobiła. Mała cwaniara. Takie to kochane jak coś chce. Te oczy... Jak ten Kot w Butach na Shreku. Ociągałam się jak mogłam, żeby wyjść  jak najpóźniej, bo wiedziałam, że jak już pójdziemy, to nieprędko Młoda da się  namówić na powrót do domu. Na imprezie pojawiłyśmy się kwadrans przed końcem - okropna jestem, wiem. Posiedziałyśmy chwilkę na ławeczce, przyglądałyśmy się dzieciakom i rodzicom, którzy brali udział w rozmaitych konkurencjach. Ja oczywiście bokiem, bokiem i do tyłu, żeby mnie nikt do niczego nie zgarnął, a Faustynka zero jakichkolwiek oporów, Alleluja i do przodu. Odważna ta moja dziewczyna. Brała udział w konkurencji na nierozlanie mleka z łyżki w czasie slalomu między pachołkami. Żeby jeszcze była bardziej wyrafinowana i waleczna, to bym była o nią spokojniejsza. Jednak niestety jest wrażliwa, grzeczna  i spokojna jak ja. Tak wiem, to piękne cechy, ale ja przez nie wiele w życiu wycierpiałam. Chciałabym żeby moja córeczka nie dała sobie w kaszę dmuchać, a tak to znowu się żali, że Lena ją popycha i bije. Trafiła się taka z patologicznej rodziny i fika  do każdego.  Tłumaczę Młodej, żeby ją walnęła  z pięści w nos, albo zasadziła kopa w du... pupę, ale ona mi na to, że "nie wolno bić". 
Wracając do pikniku, w pewnym momencie podszedł do nas i przywitał się tata Stasia. Stasiu to narzeczony mojej córki, gwoli przypomnienia. Dzieci się razem pobawiły, ale Staś był jakiś markotny, może zmęczony, a może się jakaś infekcja też rozwijała w jego organizmie. Szybciutko się zmyli do domu, a Faustynka się pobawiła jeszcze na placu zabaw z małą Madzią, która przyszła na imprezę z babcią. Piknik się skończył, a Młodą i tak ciężko było namówić na powrót do domu, bo jeszcze ta zjeżdżalnia, a ta huśtawka, a jeszcze tamta. W końcu wróciłyśmy. 

W nocy temperaturka urosła do ponad 38 stopni, ale dzielne dziewczę nie chciało się przyznać co ją boli. W nocy ból gardła zdradził kaszel. No i bidula jest chora. Gorączkuje już drugą dobę do 39 stopni. Katar ma straszny. Dzisiaj już tak szybko gorączka nie rośnie, podejrzewam, że jutro da sobie spokój. Problem w tym, że  córka nie chce nawet słyszeć, że jutro nie może pójść do przedszkola. Chyba jakiś strajk muszę wymyśleć :P

We środę  Faustynka pojechała na wycieczkę z przedszkolem. Pierwszy wyjazd bez mamusi. Byłam bardziej zestresowana od niej. Niepotrzebnie, bo dziewczę bawiło się przednio. Jeździła nawet po raz pierwszy na koniu! Moja Mała Księżniczka już jest taka samodzielna. Po powrocie była niesamowicie podekscytowana i zmęczona, ale szczęśliwa. Podejrzewam, że dawała tam równo czadu i pewnie z tego podniecenia zdarła gardło okrzykami radości, dlatego ta gorączka w końcu się pojawiła, ale jako że chciała wziąć udział w pikniku, to udawała, że wszystko jest ok i nic jej nie boli. 

Wczorajszy Dzień Dziecka obchodziliśmy zatem w domu. Maciuś z tatusiem pojechali po prezenty. Rano trochę posmutniałam, bo gdy chłopcy wyszli usłyszałam dzwonienie kluczy na klatce, więc wyjrzałam  przez wizjer i zobaczyłam sąsiadkę z naprzeciwka z dwiema wielkimi torbami z Pepco wypchanymi po brzegi, jak zamykała drzwi i schodziła na dół. Wybrała się do wnuków z prezentami. Bardzo miły gest ze strony babci. Dlaczego więc posmutniałam? Bo co rusz widzę gdzieś zaintetesowanie dziadków swoimi wnukami. Spacerki rodzinne, wycieczki, zakupy, imprezy, uroczystości rodzinne... W sklepach często mijam obcych dziadków zachwycających się czy to rowerami czy ubrankami, bo "by dla wnusia było". Dziadkowie często uczestniczą w życiu swoich wnuków. Nie wylewam  tu żali dlatego, że moje dzieci nie dostają od dziadków prezentów. Nie, to nie o to chodzi. Nie liczę na to, że coś mogły by dostać, bo nigdy nawet lizaka nie dostały. Ale chodzi mi tu o brak wsparcia, przytulania, dobrego słowa i poczucia u dzieciaków, że mają na kogo liczyć. Nasze dzieci mają tylko nas. Gdyby coś nam się stało, nasze dzieci zostają na tym paskudnym  świecie całkiem same. Wiecie co mnie trzymało przy życiu oprócz strachu przed śmiercią w momencie gdy już ten nóż przystawiałam do nadgarstka? To że mój mąż sam sobie nie poradzi. Że moje dzieci czekałby okropny los. Szczególnie bałam się o Maciusia. Nikt nie ma do niego tyle cierpliwości co ja. Tak więc mnie wzięło na przemyślenia i nastrój nieco opadł. U nas babcie nawet nie pomyślą o tym żeby zadzwonić z życzeniami. Mało tego, one nawet nie pamiętają dat urodzenia wnuków. 

Faustynka od dawna marzyła o Kubusiu Puchatku jej wielkości, więc tata się w końcu zdecydował na zakup kolejnego kudłacza, zbierającego kurze. W sklepie się okazało, że misiek ma brudną... zadek, a został ostatni, dlatego chłopaki kupili wielkiego, zielonego smoka, w którym Młoda się od pierwszego wejrzenia zakochała i nie wypuszcza go z rąk. Koniec końców, smok okazał się o wiele poręczniejszy od grubego Kubusia Puchatka i bez problemów mieści się z córą w łóżku. 
Maciuś na swój prezent wybrał sobie tor z garażami dla samochodów i ma taką radochę, że myślałam, że wczoraj już nie zaśnie. Do nocy przesiedział przy nowym nabytku i przemachał  z radości skrzydłami. Synuś gdy się cieszy, jak na autystę przystało macha intensywnie rączkami i się oklepuje. Wiem, widok niecodzienny i dziwny, ale dla matki autysty bardzo wzruszający. 

W końcu ruszyła sprawa SUO. W lutym wnioskowaliśmy o przyznanie synowi 10 godzin tygodniowo pracy z terapeutą w domu. Cała biurokracja i papierologia porwała do końca maja. Pani pracownik socjalny była u nas w tym czasie 3 razy, ale w końcu przyznano Maciusiowi 4 godziny tygodniowo. Dobre i 4 godziny, zważając na to że w MOPsie brakuje terapeutów. Już w najbliższym tygodniu mamy pierwsze spotkanie.