środa, 30 września 2020

Wzloty i upadki, tornado w mieszkaniu, lekcja muzyki

Chwilę mnie tu nie było, wybaczcie, ale z drugiej strony mam teraz o czym pisać i nie wiem nawet od czego zacząć.

Jeśli chodzi o szkołę Maciusia, to jak na razie jesteśmy bardzo zadowoleni. Młody co rano leci jak na skrzydłach, a po powrocie do domu już w progu oznajmia z radością "Mam zadanie! Mam zadanie! Mam zadanie!". Ostatnio mieliśmy też spotkanie przed kamerką z panią wychowawczynią i psychologiem w sprawie programu terapeutycznego. Maciek został przez panie wychwalony, więc jestem przeszczęśliwa, że tak świetnie się zaaklimatyzował w nowym miejscu, nie buntuje się, nie wdaje w konflikty, jest chętny do pracy. Wręcz panie stwierdziły, że inne dzieci mogą brać z niego przykład. Normalnie duma mnie rozpiera. Wiadomo ma swoje dysfunkcje z uwagi na autyzm, nie wszystko rozumie, no ale po to wybraliśmy szkołę terapeutyczną, żeby miał szansę na lepszy rozwój pod okiem terapeutów. Wychowawczyni poinformowała mnie o zajęciach dodatkowych jakie Maćkowi zostały dobrane i tak z zajęć indywidualnych raz w tygodniu logopeda oraz zajęcia z psychologiem według potrzeb. Zajęcia rewalidacyjne dwa razy w tygodniu. Z zajęć grupowych zajęcia muzyczno-ruchowe, terapia światłem, LEGOterapia, zajęcia wspomagające radzenie sobie z porażką podczas gier np. planszowych (to baaardzo, bardzo się przyda, ponieważ mamy  duży problem, a często gramy w planszówki), dogoterapia. W październiku dostaniemy nową rozpiskę planu lekcji z uwzględnieniem tych wszystkich zajęć dodatkowych, więc już synuś nie będzie kończył lekcji o 12. Myślę, że dla niego to żaden problem, bo tak polubił szkołę, że on by tam najchętniej całą dobę przebywał jakby się dało. Boże, jak ja się cieszę! Jak sobie pomyślę, że miałby co rano płakać, że nie pójdzie, że siłą by go trzeba z łóżka wydzierać i ubierać, a później jakimś cudem do szkoły zaciągać... Tyle problemów odpadło. Chociaż, żeby nie było tak kolorowo, to dla równowagi powróciły problemy ze snem. Widocznie on na wszelkie zmiany reaguje bezsennością. W nocy budzi się co chwilę, lata do kuchni sprawdzić która godzina. W ogóle jest zafiksowany na zegarek. Celowo nie kupiliśmy mu do pokoju zegara, bo już by w ogóle nie spał tylko co minutę sprawdzał która godzina. Może to w ogóle wszystkie zegarki z domu powyrzucać? Nie wiem... 

Zachowania na drodze na razie bez zmian, jest nerwowo i stresująco. 

Pochwalę się! Odnieśliśmy sukces z obcinaniem paznokci!!! 😁

Chyba po prostu nadszedł ten dzień, że się udało i udaje póki co, przynajmniej u rąk, z nogami gorzej.  Tylko, że znowu powrócił problem obcinania włosów. Sami trochę zaniedbaliśmy, więc biję się w piersi, bo przez tą całą epidemię nie poszliśmy z nim do fryzjera, a gdy chcieliśmy sami obciąć synowi włosy przed wrześniem, to się okazało, że znowu jest cyrk, bo przerwa była zbyt długa. Trzeba by mu co miesiąc przycinać centymetr, żeby utrzymać regularność. Teraz sobie ustawię przypomnienie w telefonie, że każda np. pierwsza sobota miesiąca będzie dniem obcinania Maćkowi włosów i myślę, że z każdym jednym obcinaniem włosów będzie lepiej. 

Za to ciągle podtrzymujemy sukces mycia głowy! Hurra!!! 😁

A włosy myjemy teraz codziennie (oczywiście koniecznie z zachowaniem stałego rytuału trzymania szmatki na oczach i spłukiwania wiadereczkiem),  bo obowiązkowo po szkole, przedszkolu dzieci wskakują do wanny. 

Z zębami póki co spokój, więc już chwilę u stomatologa nie byliśmy, ale ubytków u dzieci nie widać, myją ząbki codziennie bez marudzenia. 

Dieta u Maćka jest rewelacyjnie zbilansowana. Chłopak już na prawdę je niemal wszystko. Czasami jakaś zupa mu nie zasmakuje to nie chce, ale zawsze spróbuje. Zjada kasze, makarony, ryż, pieczywo różne, nawet żytnie, wafle ryżowe z dżemem, ciasta, torty, twarogi, jajka pod różną postacią (oprócz na miękko). Je jabłka, gruszki, truskawki, banany, winogrono, pomidory, buraczki, marchewkę, kapustę (gołąbki zjada! krokiety!), sałatę, cebulę (cebularze czy podsmażoną na pierogach), rzodkiewkę, ogórki, nawet kiszone! Choć jeszcze niedawno miał na nie odruch wymiotny. Nawet jak czosnek przecisnę do sosu to zje, a on lubi intensywne smaki. Tak się cieszę, bo u syna nadal problem z podawaniem leków, więc rozszerzona dieta jest tu bardzo ważna. Boże, i pomyśleć, że jeszcze 3-4 lata temu jadł tylko mięso, ryby, ziemniaki i kanapki z szynką. Jak ja sobie przypomnę jak musiałam wstawać codziennie rano o 4:00 i mu te ziemniaki gotować do przedszkola, bo tam nie jadł, to ja tak się cieszę, że mało nie eksploduję z radości!!! 😁

Tak w tym miejscu jeszcze napiszę, wszyscy dzisiaj tacy fit, zdrowe odżywianie, fitness, itp, itd... W szkole prosili żeby na drugie śniadanie nie przynosić słodyczy. Maciek ma zawsze kanapkę/bułeczkę razową, zawsze z jakimś warzywkiem, a co inne dzieci? Ciastka, drożdżówki... Ale jakby się tak z kim zgadać, to zero cukru. Zeroo... Nie wierzcie we wszystko co inni mówią. 


Maciek ma ciągle problemy z koordynacją, utrzymaniem równowagi, potyka się, już nawet w szkole wylądował ze schodów, ale nic, radość nie znika z jego twarzy nawet jak pupa boli. 

Pięknie czyta.

Taka jestem wzruszona.

Mój ośmiolatek. Jeszcze 4 lata temu nie mówił nawet "mama". To jest nie do opisania co ja czuję. 

Rozryczałam się.

Mam tak wspaniałego syna. 

💙💚💛💜💗💙💚💛💜💗💙

Faustynka, moja mała księżniczka z sercem na dłoni.

Patrzę na nią i widzę siebie, moją wrażliwość, moją empatię, moją nieśmiałość, moją dojrzałość, mój strach i stres. Widzę też mojego męża - poranny śpioch 😉

Moja mała córeczka już ma 6 lat.  Ciężko było jej wrócić po tak długiej przerwie do przedszkola. Bardzo przeżywa ten powrót. Czasami popłakuje, mówi, że nawet da się zaszczepić na tego wirusa, żeby już tylko było normalnie. Żebym mogła jak dawniej wchodzić z nią do przedszkola, normalnie odbierać bez stania w kolejkach. Żeby mogła wziąć z sobą ulubionego misia. 

Miała bidula kontuzję. Na placu zabaw w przedszkolu zakuło ją w kolanku i strasznie płakała. A dosłownie wydarzyło się to kilka minut przed tym jak mąż poszedł ją odebrać. Przyniósł ją z przedszkola na rękach zapłakaną. Nic wielkiego się nie stało. Tylko krzywo stanęła, ale już do wieczora przesiedziała na sofie i następnego dnia nie poszła do przedszkola, a kolejnego prosiła żebym odebrała ją wcześniej, bo nie chce iść na plac zabaw. Teraz już jest dobrze, chyba zapomniała. 

Zadziwia mnie jej dorosłość w prowadzeniu dialogu. Nie jest jak inne dzieci, które się drą bo czegoś chcą. Jej można wszystko wytłumaczyć. O wszystkim można z nią normalnie porozmawiać, na spokojnie. Może to przez to, że od zawsze jej tak wszystko tłumaczyłam i ona nie zna, nie wie że można inaczej? Jest świetnym słuchaczem. Gdy czegoś nie rozumie zadaje pytania, a ja zawsze staram się na nie odpowiedzieć. Wielu jej rówieśników nie ma pojęcia jak należy się zachowywać, że w różnych miejscach należy się dostosować i w rezultacie wszędzie zachowują się tak samo, często głośno i niegrzecznie. Faustynka wie, że nie może biegać po sklepie, bo może się zgubić, że nie może krzyczeć, bo będzie innym przeszkadzać, wie, że w kościele należy siedzieć spokojnie i nie rozmawiać, bo to jest miejsce modlitwy. Tak samo w restauracji nie może szaleć, bo to nie miejsce na wygłupy. Od tego są place zabaw, po to chodzimy codziennie na spacerek, żeby się wybiegać, pograć w piłkę. W domu też jest bardzo spokojna. Potrafi się na godzinę zająć malowaniem albo pomaga mi w czasie gotowania czy pieczenia ciast. Potrafi od początku do końca obejrzeć bajkę trwającą ponad godzinę albo słuchać z uwagą gdy jej czytam przed snem. 

Jest też bardzo delikatna i wyczulona na kuksańce od koleżanek. Ona nigdy w domu nie dostała, nigdy, ani jednego klapsa. Też bardzo ją chroniliśmy przed Maćkiem, żeby jej nie zrobił krzywdy. Wiecie jak z nim było, jaki był w stosunku do Faustynki agresywny. My w domu nawet głosu nie podnosimy, więc ona nawet nie wie jak to jest na nią nakrzyczeć. Może to źle. Sama nie wiem. W sumie moja matka mnie wychowywała przez zastraszanie i ciągłe darcie i mnie to ani trochę nie zahartowało, wręcz przeciwnie, narobiło wiele szkód. Postanowiłam sobie, że będę całkiem inną matką niż ona. 

Moje dzieci się mnie nie boją i właśnie tego w swoim macierzyństwie chciałam. Ale też nie wchodzą mi na głowę, akceptują normy, dostosowują się do zasad, które mają w prosty sposób wytłumaczone. U nas nie ma "nie, bo nie". Pewnie gdyby usłyszały "nie i koniec kropka", też by się buntowały. A tu "nie, bo...", no to "aha".  I tak samo to działa w drugą stronę. Córka mi tłumaczy np. dlaczego nie chce iść dzisiaj do przedszkola i o tym rozmawiamy, szukamy rozwiązań, ja jej tłumaczę dlaczego powinna chodzić. 

Boże, jak ja się cieszę, że mam czas dla swoich dzieci. Nie ma nic ważniejszego na świecie dla mnie niż one. Ja wiem, zostanę zaraz skrytykowana, że hoduję "nieodpowiedzialne łamagi", że jestem darmozjadem, pasożytem żyjącym na koszt państwa. Wiem, wiem, ja już to znam, ja już to słyszałam. Mam wspaniałe, dojrzałe i odpowiedzialne dzieci, które zawsze mogą na mnie liczyć i dla których zawsze mam czas. 

I nie, nie uważam sie za jakąś supermatkę, ani bohaterkę i nigdy nie uważałam się za lepszą od innych. Nigdy z nikim się nie porównywałam. Dążyłam do ideału (co niekoniecznie jest dobre, może doprowadzić do depresji, a tam już też byłam) własną drogą, według własnej intuicji. I na pewno błędy popełniałam.


Zawsze broniłam innych rodziców. Zawsze usprawiedliwiałam. Starałam się rozumieć ich sytuacje. Ciężko pracują, po pracy są zmęczeni, a tu jeszcze obiad trzeba ugotować, gary pozmywać, ubrania wyprasować, no i kiedy się mają bawić, rozmawiać z dziećmi. Żyją w biegu. Do pracy, z pracy, zajęcia pozalekcyjne,... Ale zaczynam rozumieć słowa Anewiz i muszę przyznać jej rację w wielu kwestiach. Coraz częściej przyglądam się innym rodzicom, ich metodom wychowawczym albo często ich całkowitym brakiem i jestem przerażona, ale i przestaje mnie dziwić zachowanie niektórych dzieci. Bo jeśli rodzic (nie mówię że wszyscy, ale są takie przypadki) odstawi do przedszkola na godzinę 7, a odbierze o 17, to kto ma te dzieci wychować? Wrócą do domu, zjedzą, kąpiel i spać. 


Pewnego razu, jedna mama z przedszkola nie miała z kim zostawić dzieci, a miała po południu ważne spotkanie. Zapytała czy mogłaby podrzucić do mnie córki (jedna z grupy Faustynki, a młodsza prawie 3-letnia). No to czemu nie? Oczywiście, że chętnie pomogę. Chociaż nie powiem, trochę mnie zdziwiła taka propozycja, bo jednak jestem obcą osobą, tyle co się czasami w przedszkolu widzimy i to nasze córki się znają, a nie my.

Cieszyłam się, że dziewczynki się pobawią, przygotowałam kolorowanki, puzzle, nawet bajkę ustawiłam na tv taką co wiem, że lubią. I spodziewałam się wielkiego płaczu z powodu braku mamy (szczególnie tej młodszej, która mnie będzie widziała po raz pierwszy w życiu), ale tego co przeżyłam nie za bardzo. 

Mama zostawiła u mnie dziewczynki i poszła na spotkanie. Płacz? Nie. W ogóle nic. Tak się rozbiegły po mieszkaniu, że ich nie obchodziło czy mama jest czy nie. Pierwsze co to młodsza się rzuciła na tablet a starsza na komputer, jakby nie znały niczego innego. Wzięłam tablet mówiąc, że to nie jest zabawka. Komputer ma hasło, więc nie włączyły. No to co? Szaleństwo. No jakby tornado mi wpuścił do mieszkania! To one nie wiedzą, że pod spodem ktoś mieszka i się tak nie biega? W ogóle to w każdym pomieszczeniu były. W kuchni dorawały Lubisie. Nie żebym miała coś przeciwko, czy nie chciała ich poczęstować, ale ja nawet nie wiem czy nie mają alergii na gluten. No to piszę sms do mamy z pytaniem czy mogę im dać Lubisie albo muffinki, czy nie mają uczulenia na gluten. Nie mają, mama podziękowała. Ok. Czasami się mówi, że dziecko nie może usiedzieć 5 minut na miejscu, że pobawi się zabawką 5 minut i rzuci w kąt, ale ja tu odniosłam wrażenie, że te dziewczynki, to w ogóle nie potrafią się bawić, bo nawet przez jedną minutę się nie potrafiły czymś zainteresować. Usiadły do kolorowanek, odetchnęłam, ale po kilku kreskach znów się rozbiegły. Nawet na bajkę nie zwracały uwagi. W minutę wszystkie zabawki były rozsypane po całym salonie. No i żeby się jeszcze tym bawiły, a one tak tylko po przewalały, w ogóle nie zwracając uwagi, że mogą coś zepsuć, urwać. No to tory będą układać, po zczepieniu dwóch części puzzle. No to wszystkie puzzle tyle co powywalały z opakowań, namieszały... kloci, autka. To na orbitreka jazda. A to jeszcze przy pianinie ich nie było. Dziękuję Ci córeczko, złote z Ciebie dziecko. Ona do nich mówi: "No, noo, ręce trzeba najpierw umyć i porządnie wytrzeć, żeby nie były mokre". Trochę z nimi pograłam, pouczyłam gamy i "kotka". Ta młodsza co rusz się w głowę hukła, a to o futrynę, to w ścianę, to pod łóżko wlazła i przywaliła głową  w stelaż i ani nie kwikła! Latałam za nią jak jakaś wariatka, bo się bałam, że sobie krzywdę zrobi, a wspinała się nawet na parapety. Moja Faustynka ją łapała z łóżka, żeby nie spadła, a rodzona siostra w d**** miała. Już nawet po mojej córce widziałam, że miała dość, bo się o tą młodą też bała tak samo jak ja.

Z Maćkiem też różne jazdy miałam, ale z nim nie było kontaktu do 4 roku życia conajmniej, no autyzm, opóźnienie w rozwoju, ale ja to go cały czas na rękach nosiłam, żeby się nie zabił. A tu normalne zdrowe dzieci i nie rozumieją, że czegoś nie wolno, że można spaść z parapetu, że do akwarium się nie puka, że na orbitreku się nie huśta. Ale to i tak pal licho z ich zachowaniem. Zawsze można podsumować "Aaa, dzieci... niech się bawią".  To jaki charakterek pokazała rówieśniczka mojej młodej wprowadziło mnie w osłupienie. Wieczne niezadowolenie, skwaszona mina, muchy w nosie. Nie wiem po kim to ma, ale nie podobało mi się strasznie. "Ja mam lepsze", "Ja bym to zrobiła lepiej", "Ja też to miałam, ale zepsułam"... Podsumowując: moje jest lepsze, bo jest mojsze i chuj! Jak się przysłuchałam, to mi oczy na wierzch wyłaziły. Normalnie ego nie mieściło się w mieszkaniu.

Wiem, to nie moja sprawa, jak kto wychowuje swoje dzieci, czy ich nie wychowuje wcale. Mi nic do tego. Nie mam prawa krytykować, ale na miejscu tej znajomej, znając swoje dzieci bym choć delikatnie uprzedziła na co należy się przygotować. Chociaż ja w takiej sytuacji nie zostawiłabym dzieci pod czyjąś opieką, a już szczególnie osobie obcej.

Minęło coś ponad godzinę i mama wróciła. 

Zrobiłam herbatkę, poczęstowałam muffinkami. A to usłyszałam niedowierzanie w głosie, że sama je upiekłam, a to Faustynka ma za czysto w pokoju, "jak to jest w ogóle możliwe, żeby dziecko miało porządek"? No normalnie, jak sobie nabałaganią, to sobie posprzątają. Wystarczy wszystko odkładać na miejsce.  A to sugestie, że mieszkanie wynajmujemy, bo ona była pewna, że ja mówiłam, że wynajmujemy. Nie, mówiłam, że kupiliśmy swoje. W ogóle z każdą minutą rozmowy przybierała coraz to zieleńsze barwy. Opowiadała mi jak to jej młodsza już 3 razy spadła z łóżka piętrowego jak się ze starszą biły, a mi szczęka coraz bardziej się otwierała ze zdziwienia. To ja rozumiem dlaczego takie uderzenie o futrynę dla niej to nic, w końcu na co dzień gorsze wypadki jej się przytrafiają.  "A kto gra na pianinie?", "A ty to tak sobie nic nie robisz?"  Patrzę na nią pytającym wzrokiem.  Ona powtarza: "No nic nie robisz? Nie pracujesz?". No, nie pracuję. I ten triumf w jej postawie. Tak, już wiem po kim ta młoda to ma.

Czy mi to ujmuje? Po głębszym przemyśleniu uważam, że nie. Z resztą po ponownym przeczytaniu dzisiejszego tekstu tym bardziej uważam, że nie.

 💙💚💛💜💗💙💚💛💜💗💙

Inna znajoma kiedyś wyskoczyła do mnie z propozycją: "A bo słyszałam, ze Ty grasz na pianinie. Sprawdziłabyś tą moją małą, czy ma słuch, czy jest muzykalna, czy by się nadawała do szkoły muzycznej, bo mi dupę zawraca ciągle, że chce grać. Może byś ją trochę pouczyła". Ok. Chętnie.

No to wpadnij z nią, coś pogramy. 

Dziewczynka 6-letnia, czyli też rówieśniczka mojej Faustynki. Nawet się czytać nauczyła, taka była zdeterminowana chęcią grania na instrumencie. 

Jezu, jakbym moją Faustynkę miała przy pianinku. Taka spokojna, taka zadowolona, chętna do nauki.  No z godzinę siedziałyśmy przy instrumencie i ona by tak drugą przesiedziała tak była zachwycona. Uczyłam ją czytać nuty, za pomocą techniki kolorowych dźwięków. Nie jak to było za moich czasów, że nauczyciel napisał dźwięki na pięciolinii w różnych kluczach i kazał się w domu nauczyć i na następną lekcję już umieć. No jest to pracochłonne, nie powiem, że nie, ale dziewczynka ma predyspozycje i zapał, a to cieszy niesamowicie. Nauczyłam ją "Kotka" i "Sto lat". 

Mama stwierdziła, że to nudne, że trzeba mieć cierpliwość do grania i że to raczej nic z tego nie będzie. Chyba miała nieco inne wyobrażenie. Czyżby myślała, że córka po kilku minutach będzie trzaskała wszystkie nuty weselne i to jeszcze na dwie ręce? No niestety tak to nie działa. Dzieci latami uczą się gry na instrumencie, zanim zagrają muzykę, a nie wydukają dźwięki i kilka technicznych ćwiczeń. 

No przykro mi, bo entuzjazmu tej młodej długo nie zapomnę.

Dało mi to też dużo do myślenia i sama coś wyniosłam z tej lekcji.

Otóż, zawsze twierdziłam, że absolutnie nie zapiszę swoich dzieci do szkoły muzycznej, nie chciałam żeby grały, bo to za ciężka harówa, za duży stres, szkoda zdrowia.

Tylko czy ja im swoją postawą czegoś nie odbieram?

Może nie szkoła muzyczna, bo na tę chwilę naszych nie polecam, ale usiądę z Faustynką i Maćkiem pewnie też przy pianinie, bo przecież mogę to zrobić. Niektórzy by chcieli a nie mogą 😊

💙💚💛💜💗💙💚💛💜💗💙

Dziś pod przedszkolem Faustynki znowu cyrk! Wystałyśmy się w deszczu jak głupie w kolejce, aż miałam ochotę nas zawrócić do domu, ale skoro już dała się namówić do pójścia mimo ruszającego się ząbka, no to nie mogłam jej tego zrobić.

Przez jakiś czas nie było aż takich kolejek, ale co? Księdzunio przyniósł wczoraj wirusika. Tzn. wczoraj było izolowanie grupy, która miała z nim religię i wydawali nam wczoraj dzieci w dużych odstępach czasu i dzisiaj też przyjmowali w taki sposób, że wchodziło dziecko, pani zamykała drzwi, czekała 4 minuty i dopiero wpuszczała drugie dziecko i 4 minuty. No paranoja. Przede mną matka za rękę z przedszkolakiem, a na ręku malizna 6-cio miesięczna. I bądź tu człowieku zdrowy. Jutro wszyscy będziemy mieć kataro-wirusa i będziemy siedzieć w domu.

A propos kataru, już przerobiliśmy katarzynę po pierwszym tygodniu września i siedzieliśmy 5 dni w domu. Ja nie wiem jak te moje dzieci uzyskają choć 50% obecności. Przecież one co chwilę mają katar.


Rybki mają się dobrze. Już dawno nic nie zdechło, tfu, tfu.

Mąż przytargał nowe lustro do salonu. Boskie jest! On też, że je przytargał.


A co u mnie?

Chyba nawrót endometriozy, bo przez tydzień cierpiałam zanim okres dostałam. No i dostałam wczoraj i myślałam, że zdechnę, ale dzisiaj już jest lepiej 😘

Utrzymuję stałą wagę 55 kg, czasami ciut mniej, czyli tak jak lubię, ale zdaję sobie sprawę, że dobrze było by zrzucić jeszcze 2 kg, bo jak teraz tego nie zrobię, to po Bożym Narodzeniu będę mieć 57, a wtedy do 60 już jest bardzo blisko, właściwie tylko Sylwester 😂

A potem żeby zrzucić te nieszczęsne 6 kg, to jest u mnie 3 miesiące męki. Lepiej zapobiegać niż leczyć...

Odkąd regularnie ćwiczę nie mam takich spadków ciśnienia. Teraz to już tak nawet w normie. Mniej więcej 110/80. To nie to co 90/60!

Poprzesadzałam sobie paprotki. Pogram czasami na pianinku, bo jak dzieci miałam 24h na dobę, to nie zawsze był czas. A to sobie posprzątam. Dużo gotuję, bo lubię, żeby nie było, że przykuta do garów.

Dobrze mi...


Tak się rozpisałam, że aż o obiedzie zapomniałam, ale już opanowana sytuacja, później czeka nas tylko kolacja.

Zdrówka Kochani! Zdrówka!

czwartek, 3 września 2020

Witaj szkoło!

 Jak po rozpoczęciu nowego roku szkolnego?

Jak to u Was wyglądało?

U nas, tzn. w przedszkolu u córki, to jakaś tragedia i paranoja. Faustynka 1-go września stała w kolejce na kilkadziesiąt osób w deszczu i ciągle dochodziły nowe. W końcu się rozpłakała i nie chciała iść. Dobrze że syn miał rozpoczęcie dopiero na 9:30. Przyjaciółka mojej córki przyszła trochę później i stała pod przedszkolem aż 45 minut jak nie dłużej. Rodzicowi oczywiście nie wolno wejść do środka, jednak musi mieć rękawiczki i maseczkę. W drzwiach mierzą dziecku temperaturę i je zabierają. Przecież te procedury są durne. Jeśli rodzice będą chorzy, to i dziecko najprawdopodobniej będzie zarażone. 

Dlaczego wchodzi się tylko jednym wejściem? Przecież gdyby otworzyli drugie i jednym by wchodziły grupy młodsze, a drugim starszaki, to by sprawniej wszystko poszło. Z odbieraniem dziecka to samo. Poszłam po młodą i stałam aż w bramie, taka była  kolejka. Wczoraj trochę sprawniej to szło, ale i tak kolejki są. Rodzice się wściekają, bo spieszą się do pracy, bo inne dzieci muszą odwieźć do szkoły.

Musieliśmy porządnie przemyśleć logistykę biorąc poprawkę na te kolejki. Inaczej to miało wyglądać, bo ja miałam odstawiać dzieci, a mąż odbierać, ale jeśli utkniemy w kolejce z Faustynką, to nie zdążę z synem dojechać do szkoły. A kawałek drogi niestety mamy. Też nie chcieliśmy żeby Maciek od 7 rano siedział na świetlicy, przynajmniej nie na początek. Dla niego już sama zmiana otoczenia to mega wyzwanie. Kombinujemy. Wszystko się zmienia na bieżąco.  

Ten reżim sanitarny, to i tak fikcja. Dzieci w przedszkolu się przytulają, całują. Córka się żali, że na placu zabaw ustawiają ich w kolejki, że jest ich strasznie dużo, bo wszystkie grupy idą o tej samej porze. To po co ta kolejka do drabinek, skoro nikt ich nie dezynfekuje między jedną grupą, a drugą? To głupie jest. Nie można każdej grupy wziąć na dwór o innej godzinie? Co to za udawane procedury, które i tak nic nie dają?  Albo żyjmy normalnie, przechorujmy to gówno, skoro i tak ma z nami zostać jak grypa albo wprowadzajmy sensowne obostrzenia, a nie że do sklepu można wejść w byle majtkach na mordzie. 

Higiena niby też taka ważna, ale nikt mycia rąk nie kontroluje. Dzieci chodzą do łazienki w grupach 3-osobowych, ale bez nauczyciela. No i niestety niektóre z nich puszczają tylko wodę, zakręcają i mają już "umyte" rączki nawet ich nie mocząc.

Córki nie mogę odebrać z przedszkola wcześniej niż o 14.30. Dlaczego? Co to ma na celu?

Jednak żeby ją o tej porze odebrać muszę pod przedszkolem koczować już pół godziny wcześniej, żeby sobie zająć kolejkę. No cyrk.

 

W terapeutycznej szkole syna to trochę lepiej wygląda. Klasy są 8-osobowe. Miały być po 15 dzieciaków, ale z powodu epidemii podzielili jeszcze na pół i dobrze. W mniej licznej grupie może się prędzej skupi i czegoś nauczy. 

Dziecko normalnie wchodzi z jednym rodzicem (rodzic ma maseczkę), ma zmierzoną temperaturę,  dezynfekują ręce. Wszystko idzie sprawnie, bo rodzic pomaga dziecku się przebrać. Przychodzi Pani, prowadzi dziecko na górę. Ot cała filozofia. Po lekcjach też normalnie rodzic przychodzi do szatni, dzwoni domofonem, sprowadzają dziecko i już. Obiad każda klasa ma o innej porze, więc na stołówce  uczniowie z różnych klas także się nie spotykają. Dziecko można normalnie odebrać po obiedzie o 13 godzinie. Jeszcze nie mamy rozpiski z zajęciami pedagogiczno-psychologicznymi, które będą realizowane w szkole po lekcjach. Cieszę się bardzo, bo myślałam, że będę jeździć z synem na te zajęcia na drugi koniec miasta, jednak okazało się, że psycholog, logopeda, pedagog, fizjoterapeuta IS będą mieć dyżury w szkole, a  będzie to dla nas bardzo wygodne. 

Maciek zadowolony. Nie wierzę, że tak łatwo poszło. Szkołę już trochę znał, bo jeździliśmy tam na rehabilitację w ubiegłym roku. Było mu na początku bardzo przykro, że jego przyjaciel z przedszkola, również z autyzmem, nie idzie z nim do tej szkoły. A gdy dowiedział się, że będzie w klasie  z taką dziewczynką, którą znał dużo, dużo wcześniej jeszcze z przedszkola specjalnego, do którego chodził, zanim przenieśliśmy go do integracyjnego, mówił, że on nie chce się z nią przyjaźnić, bo to dziewczynka. Wszystko zmieniło się w dniu rozpoczęcia roku szkolnego, gdy się razem pobawili, podczas gdy rodzice wypełniali, podpisywali stosy dokumentów. Wczoraj po szkole oznajmił, że Kingusia jest jego przyjaciółką i że jest bardzo fajna i grzeczna i razem siedzą w ławce. 

Szkoda, że Faustyna tak rano przeżywa i nie bardzo chce chodzić do przedszkola. No przerwę miała długą. Pół roku w domu i jest teraz problem. 

 

Za to z Maćkiem mamy inny problem. Już bardzo ładnie chodził na spacery. Na luzie i nawet bez trzymania go za rękę. Sygnalizacja świetlna opanowana. Zielone, czerwone, wszystko wie.  Nawet na przejściach dla pieszych bez świateł się rozglądał i potrafił ocenić właściwie sytuację.   A nie powiem, pracowaliśmy nad tym długo. 

Jeden incydent zrujnował naszą długoletnią pracę. 

Z miesiąc temu wybrałam się z synem na spacer. Szliśmy sobie elegancko chodnikiem dla pieszych. W pewnym momencie Maciek odwrócił się i zobaczył, że po naszym chodniku jedzie rowerzysta, mimo iż obok miał swoją, pustą ścieżkę dla rowerów. Syn tak się zestresował. Wybiegł na ścieżkę i próbował mnie też na nią odciągnąć. Ja go z powrotem na chodnik, bo wiem, że rower nas ominie. Ten się wyrywa, płacze, krzyczy. Prawie wpadł pod ten rower.  Rowerzysta nas ominął, myśląc sobie że pewnie jakieś wariaty i sobie pojechał, a my do dziś mamy tak zajebisty problem, że jakbym mogła cofnąć czas do tego incydentu, to bym temu gościowi na rowerze "siodełko" skopała. Maciek tak zdziczał na drodze, że sobie nie wyobrażacie. Panicznie boi się rowerów. Muszę go mocno trzymać gdy jakiś się zbliża, bo nie wiadomo kiedy i gdzie mi odskoczy. Mało tego. Wariuje na przejściach dla pieszych. Jestem w mega strachu gdy z nim idę, bo boję się, że wyskoczy wprost pod samochód. I wszystko zaczynamy od początku.

 

Teraz lecę, bo muszę się zbierać po Maćka. Hejka!