Skończyłam ostatnio na tym, że A bała się spać na górze, jednak została do tego przymuszona. Nagle nie było, że rachunki za prąd są za wysokie, tylko u A w pokoju się świeciło, w przedpokoju się świeciło i na schodach też się musiało świecić całą noc. Chodziłam i średnio co godzinę gasiłam w przedpokoju i na klatce schodowej, która jest na przeciw naszego pokoju, bo M jest nauczony spać po ciemku i się po prostu budzi jak się gdzieś świeci, chce sprawdzać czy ktoś jest w korytarzu, nie może zasnąć, a i ja muszę mieć pogaszone do spania. Jednak co zgasiłam to przychodził teść i znowu świecił. Szlag mnie trafiał, bo jak spałam po 4 godziny na dobę tak teraz nie wiem czy było 3.
Na weekendzie pojechaliśmy z M do szpitala odwiedzić babcię. To był weekend przed świętami, więc w sobotę przy okazji się wyspowiadaliśmy, a w niedzielę byliśmy na mszy. W niedzielę nie czułam się zbyt dobrze, w ogóle widzę, że od miesiąca jazda samochodem mi nie służy, dlatego nie włóczyliśmy się długo po sklepach. Z resztą M też był w tym dniu jakiś taki niesforny, więc tylko zaliczyliśmy szpital, kościół i do domu. Już byliśmy w drodze powrotnej kiedy teściowa dzwoni do mojego męża, że się zasilacz od laptopa zepsuł i musimy się koniecznie wrócić kupić nowy. Mąż był nawet chętny, ale ja mu mówię, że mnie brzuch strasznie boli i że ja nie dam rady, więc jej odmówił. To znowu teść zaczął dzwonić o ten zasilacz. Mąż się dzieckiem zastawił, że M płacze i nie chce już po sklepach chodzić, że się jutro kupi. No ale ona musi mieć dzisiaj, bo bez laptopa to jak bez powietrza. Wysłała teścia po zasilacz. Nagle nie było, że sama w domu zostanie, bo nas jeszcze nie ma, ale jak chodzi o laptopa to się może poświęcić. Mąż mówi ojcu że najpóźniej za 30 minut dojedziemy do domu to zerknie czy to aby na pewno zasilacz się spalił i żeby ten jeszcze poczekał. Przyjechaliśmy do domu i się okazało, że to nie zasilacz i teść by tylko na darmo pojechał. Następnego dnia w poniedziałek jeździli po pracy za nowym laptopem i nagle była kasa jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, bo teściowa bez laptopa nie przeżyje doby.
Święta niestety spędziliśmy bez babci, a może i stety, bo teściowa by ją zaraz zagoniła do roboty, do garów. Choć tyle sobie babcia mogła odpocząć i faktycznie odpoczęła, bo mojemu mężowi opowiadała, że się teraz wyśpi, nie denerwuje się, nikt się z nią nie kłóci, zje sobie powolutku, na spokojnie jakieś dobre rzeczy. Mogła zadbać o siebie, wykąpać się, pokremować. Żyć nie umierać. A w domu to by jej się nawet nikt umyć nie dał, żeby wody nie marnowała. Mówiła też, że teraz się to wszystko zmieni, że już robić nie będzie, nadawała na córkę swoją, że się roboty nie chyci tylko cały dzień internet, ale jak ta do matki zadzwoniła, to już było w drugą stronę - "Córunia zadzwoniła, słabuje, biedna jest, musicie jej pomóc". Wielka córunia bo zadzwoniła, ale nie raczyła ani razu do matki do szpitala przyjechać.
Wigilia wyglądała ciekawie. Teściowa ugotowała barszcz biały Winiary z torebki i barszcz czerwony z kartonu Hortex. Teść zajął się rybami, a teściowa dzwoniła do matki zapytać się jak się pierogi gotuje. Kobieta 50 lat i nigdy w życiu nie gotowała pierogów, już nie wspomnę o samodzielnym przygotowaniu ciasta i ulepieniu ruskich czy z kapustą. Pierogi były gotowe, bo ruskie kupił teść, a te z kapustą zrobiła babcia jeszcze przed pójściem do szpitala i je zamroziła. Najśmieszniejsze było to, że teściowa siedziała na krześle przed kuchenką wpatrzona w te pierogi i dzwoniła co kilka minut do babci z tekstami "No, wrzuciłam", "No unoszą mi się już troszkę i co teraz?", "No wypływają i co?". Normalnie uwierzyć nie mogłam.
Po wigilii mąż zbierał się na pasterkę i jak już miał wychodzić to go matka zawołała do sypialni żeby jej hasło ustawił do laptopa i kazała wpisać jakieś "paintinger", "pantininger", jeszcze z jakimś numerkiem na końcu i mój mąż się jej pyta czy będzie pamiętać - ona że będzie. To ok. Wszystko działało, ale rano cyrk. Teściowa nie pamięta hasła! Mój mąż ani tyle. Co go obchodzi jakieś tam hasło, poza tym się speszył do kościoła, to nawet się nad tym nie zastanawiał, ustawił szybko takie jak chciała i pojechał. Zepsuli nam cały pierwszy dzień świąt. Teściowie zamęczali mojego męża żeby to hasło sobie przypomniał, no to pół dnia siedział w sypialni i próbował różne kombinacje, no ale ileż można. Powiedział matce żeby sobie na kartce spisała co by tam mogło być i po kolei wklepywała. No ale jej się przecież nie chce. Lepiej leżeć pod kołdrą. To potem było na mojego męża, że specjalnie założył takie hasło żeby ona nie wiedziała. No Boże Kochany! Ja wymiękam przy tych ludziach. A tyle razy już mężowi mówiłam, "Nie rób nic, nie pomagaj, bo potem i tak jest tylko na Ciebie". To potem teść odłączył internet, bo jak Niunia nie ma to nikt nie będzie miał i po zabawie. Mąż musiał cały wieczór i pół nocy spędzić nad hasłem, ale to i tak były nasze pierwsze od ślubu razem spędzone święta, bo mój mąż zawsze zawoził ojca do jego rodziców i tam siedzieli, teść się spił i go trzeba było przywieźć. A teraz teściowa go nie puściła, to i ja miałam swojego przy sobie. W drugi dzień świąt teść chodził obrażony, w ogóle się do nas nie odzywał. A po świętach jak gdyby nigdy nic zapakował się do samochodu i mój mąż go odwiózł do pracy. Jeszcze w święta teściowa nas chciała do babci wysłać, ale ja nie miałam siły, źle się czułam, to kazała żeby sam mój mąż pojechał, on powiedział, żeby się sama ruszyła, on codziennie jeździł od dwóch tygodni i by chciał choć jeden dzień odpocząć i że sam nie pojedzie, a mnie brzuch boli to zostajemy. A ona z tekstem "Jej to nie boli jak trzeba po sklepach chodzić". Bo ja to jestem z kamienia, mnie nie ma prawa nigdy nic boleć. Teściowa jest zawsze biedna, poszkodowana, słaba, ale ja to normalnie jestem maszyną ze stali. Nawet jak miałam wirus żołądkowy i przy tym 39 stopni gorączki i M (miał wtedy 9-10 miesięcy) i mojego męża dopadło to samo, to musiałam się sama zająć dzieckiem. Choć ledwo żyłam, to po schodach na kolanach wyłaziłam, ze łzami w oczach, wręcz się czołgałam żeby przynieść z dołu choć wodę do czajnika, żeby dziecko napoić. Nikt mi nie pomógł, nawet nie zapytał jak się czuję i czy w ogóle żyjemy jeszcze na górze. Każdy wyzamykany, teściowa żarła tylko kleik ryżowy za wczasu żeby biegunki nie mieć. Hipochondryczka. A przed ślubem mnie co niektórzy ostrzegali. Ale co? Zakochana, młoda. Myślałam - przecież z teściową żyć nie będę, poza tym trudno było uwierzyć, myślałam, że ludzie przesadzają. Przekonałam się niestety dopiero na własnej skórze.
Jedyne co mogę napisać to trzymaj się jakoś. ja już bym wolała mieszkać pod mostem niż u nich ale jakoś musicie dać radę.
OdpowiedzUsuńAż trudno uwierzyć że tacy ludzie istnieją. No paranoja po prostu. Kiedy wy się od nich wyprowadzicie? No i jak już się wyprowadzicie to musisz naciskać na męża żeby aż tak nie angażował się w życie swoich rodziców i rodzeństwa bo na was nie starczy mu czasu :/
OdpowiedzUsuńModlę się o to aby jak najszybciej się stąd wynieść. Próbuję męża namawiać na wynajęcie gdzieś pokoju, ale on nawet słuchać nie chce więc wyczekuję z niecierpliwością jesieni. No już musimy być wtedy na swoim bo ja wykituję. Boje się, że mąż po przeprowadzce i tak będzie na każde ich zawołanie.
OdpowiedzUsuńPatrząc na to co piszesz to ja jestem wręcz przekonana że pomimo wyprowadzki Twój mąż i tak będzie latał tam na każde kiwnięcie. Będziesz musiała tupnąć nogą i postawić go pod ścianą, w końcu to wy teraz jesteście jego najbliższą rodziną a rodzice muszą być na drugim miejscu.
OdpowiedzUsuń