Wciąż nie pozbyłam się trefnej ósemki, ale termin już umówiony, więc powoli się oswajam psychicznie.
Rok szkolny zakończony pomyślnie. W ogóle niesamowite czego dowiedziałam się o moim synu. Mama jednej z koleżanek Maćka powiedziała mi, że jej córka bardzo pochlebnie wypowiada się na jego temat. Podobno gdy jeden z chłopców dokuczał tej dziewczynce, a robił to często, to mój Maciek zawsze stawał w jej obronie i że "on jest taki rycerski". Kurcze... Wow... Jestem bardzo dumna z syna.
Faustyna? Rewelacja! Zakończyła pierwszą klasę z pięknym świadectwem i dyplomami, ale nie to jest najważniejsze. W drugim semestrze na tyle się oswoiła, że stres zaczął mijać. Boże! Jak ja się cieszę! Tak mi szkoda było tego dziecka, gdy każdego ranka aż się trzęsła ze strachu i do tego te poranne biegunki. Mam nadzieję, że mamy to już za sobą. Na razie tęskni za szkołą i koleżankami.
Na działeczce z początkiem wakacji stanął mały drewniany domek, który mocno ułatwił nam życie. Mówię Wam, super sprawa. Gdy się trochę urządziliśmy, zrobiliśmy sobie tygodniowy kemping. Fajne doświadczenie, choć wszyscy byliśmy mocno niewyspani. Jestem pod wrażeniem determinacji Maćka. Postanowił sobie, że spędzi 7 dni na działce i mimo całej niewygody, trzeszczącego materaca, świergotu ptaków, huku z okolicznych ulic czy głośnej muzyki i chichotu z innych działek, uparł się i się udało.
Może i byliśmy jak Zombi, ale szczęśliwe Zombi.
Za domkiem rozłożyliśmy basen. Faustynkę ciężko z niego wyciągnąć. Nasza rybka. Niedługo zaczyna drugą klasę i prawdopodobnie będą jeździć na zajęcia na pływalni. Byłoby super. Cieszę się. Ja nie miałam takiej możliwości. Rezultat jest taki, że nie potrafię pływać. Mało tego, chyba się już nigdy nie odważę na naukę.
Chcąc w końcu wykorzystać bon turystyczny postanowiliśmy pojechać na nasze pierwsze, rodzinne wakacje. Wybraliśmy Kraków. Wyjazd złożył się akurat na dwunastą rocznice naszego ślubu. Wow! Kiedy to zleciało? Mieliśmy więc taką rocznicową wycieczkę. Dzieci bardzo chciały odwiedzić Zoo i wyszaleć się w aquaparku. Zaplanowaliśmy 3-dniowy wyjazd. Zarezerwowałam hotel, wygenerowałam kod, spakowałam walizkę i pojechaliśmy.
W Parku wodnym byliśmy o 9. Przed wejściem zjedliśmy drugie śniadanie aby mieć energię na zabawę. Było super! Spędziliśmy tam 6 godzin! Ja już głos straciłam pod koniec i niestety ból gardła mnie dopadł. Może to od chloru? Tak na pierwszy raz, to pewnie za długo.
Przed wyjazdem czytałam opinie na temat tego miejsca i trochę się stresowałam, bo były niezbyt pochlebne. No cóż, mogłoby być czyściej, ale bawiliśmy się tak świetnie, że nie będę narzekać. Miejsce super dla rodzin z dziećmi. Każdy coś dla siebie znajdzie. Jednak uprzedzam, najlepiej udać się tam w godzinach porannych, bo gdy wychodziliśmy, to o 15 (w piątek) były tam straszne tłumy i mega kolejki do kas, więc możecie sobie wyobrazić, że nie inaczej jest przy zjeżdżalniach, a o jacuzzi nawet nie wspomnę, bo nawet rano nie udało nam się skorzystać.
Dla osób narzekających na brak możliwości pływania, mogę powiedzieć tylko tyle, że obiekt ten to nie pływalnia, tylko park wodny. Są owszem tory dla umiejących pływać, ale myślę, że głównym zamysłem i przeznaczeniem była jednak zabawa.
A "kwaśne miny" ratowników mnie wcale nie dziwią, bo jeśli nie można blokować zjeżdżalni, czy wspinać się na nich pod prąd, ani też pchać się na trzeciego, to nie można i rodzic powinien to dziecku wytłumaczyć, a nie się obrażać na personel.
Pamiętacie jak mi znajoma podrzuciła na półtorej godziny córki? Pewnie też miałam nietęgą minę biegając za nimi po parapetach. Niech każdy zacznie rachunek sumienia od siebie, a potem wydaje opinie.
Na miejscu wykorzystaliśmy kupon gastronomiczny dołączony do płatności bonem. Ogólnie wykorzystaliśmy z bonu 294 zł.
Mówiąc krótko, POLECAM!
Muszę przy okazji pochwalić Maćka. Wiecie, że z uwagi na autyzm ma problem z moczeniem głowy. Był tak zdeterminowany, że się przełamał. Wchodził do wody i nawet zjeżdżał na mniejszych zjeżdżalniach. Widziałam jakie to dla niego trudne i jak walczy sam ze sobą, ale chęć zabawy zwyciężyła i choć cierpiał, próbował przezwyciężyć strach i ból.
Faustyna to jak ryba w wodzie. Jej nic nie przeszkadzało. Szła na 110 cm i próbowała pływać, sama mierząc 130 cm. Super!
Na pewno będziemy wracać.
Tęczowa zjeżdżalnia
Zanim pojechaliśmy do hotelu, postanowiliśmy po raz pierwszy posmakować Burger Kinga. Ceny niespecjalnie zachęcają, ale w dzisiejszych czasach chyba już nigdzie nie zachęcają. Chociaż może to nieobiektywna opinia, w końcu na codzień jemy w domu. Coraz rzadziej zdarza nam się wyskoczyć na fast fooda, a właściwie to mamy u nas taką ulubioną włoską pizzerię i jeśli już jemy na mieście, to właśnie tam.
Z resztą nie od dziś wiadomo, że jedząc w domu, to i zdrowiej, no i kieszeń nie ucierpi. Poza tym ja po prostu lubię gotować.
Burgery same w sobie były ok, choć nie jestem fanką mięsa, ale są też opcje Vege, więc jest w czym wybierać.
Gdy się najedliśmy i wybraliśmy w stronę hotelu, używając przy tym nawigacji googleowskiej, mąż dostawał przez nią szewskiej pasji. Makabrycznie prowadziła. Chwilami jeździliśmy w kółko 😜 Tego nie polecam.
Hotel 3-gwiazdkowy. Dwie doby w pokoju rodzinnym dla naszej czwórki kosztowały niespełna 800 zł. Śniadania smaczne w formie bufetu. Trochę byłam niewyspana, bo nie mogłam zasnąć przez podekscytowanie tym wyjazdem i wrażeniami z całego dnia. Zawsze miałam problem z zaśnięciem w nowym miejscu, np. u koleżanki w czasach szkolnych. Wygląda na to, że Maciek zaburzenia snu wyssał ode mnie. Rano już od 6 było słychać innych gości.
Drugi dzień spędziliśmy na zwiedzaniu. Pojechaliśmy pociągiem, a właściwie kolejką miejską na Dworzec, pokręciliśmy się po Galerii Krakowskiej i udaliśmy na Stare Miasto, zrobiliśmy kilka zdjęć na Rynku, wysłuchaliśmy Hejnału, następnie kupiliśmy bilety do Kościoła Mariackiego i mogliśmy na żywo podziwiać dzieła ołtarzowe. Faustynka była zachwycona. Później zrobiliśmy sobie spacer na Kazimierz, gdyż w tamtejszej Galerii mieliśmy do odebrania bilety w Cinema City, a dzieci miały obiecane "Minionki. Wejście Gru". Szczerze? Nie podobał mi się ten film. Gdy wracaliśmy na Dworzec, mieliśmy jeszcze piękną, słoneczną wręcz upalną pogodę. Wszystko zmieniło się gdy jechaliśmy pociągiem. Złapała nas straszna burza. Do hotelu wpadliśmy przemoczeni do suchej nitki, mając przy tym ubaw po pachy.
Ach te gołębie... owszem, piękne,
ale z mojm szczęściem, miałam stresa,
że mnie przyozdobią tak jak one najlepiej potrafią.
Te z plecakami to my
A tu nasza turystka, która stwierdziła,
że w przyszłości zostanie podróżniczką.
Wieczorem choć byliśmy już zmęczeni, wybraliśmy się do pobliskiej restauracji na pizzę. Na zdjęciach lokal wydawał się większy, ale na szczęście mieli dla nas miejsce. Pizza smaczna.
Druga noc była bardziej udana, nie słyszałam innych gości, ani w nocy ani rano. Tylko pociąg mnie obudził o 5:20 (zapomnieliśmy zamknąć okno przed snem), ale udało mi się jeszcze zasnąć.
W niedzielę rano wymeldowaliśmy się od razu po śniadaniu, gdyż spieszyliśmy się do Zoo. Dojechaliśmy na 9:00 i spędziliśmy tam 5 godzin. Bon nie obejmuje płatności w Zoo. Za bilety zapłaciliśmy 81 zł (30 zł normalny, 25 zł ulgowy, 1 zł dla dziecka z orzeczeniem i 25 zł dla opiekuna).
Niesamowite wrażenia oglądać z bliska tak piękne stworzenia jak flamingi, uchatki, surykatki i wiele, wiele innych.
Maciek jak zwykle zostawił nas w tyle.
Ciężko dotrzymać mu kroku.
Już nie raz pisałam, że on jest jak Husky.
Niekiedy zapach odstraszał. Szczególnie gdy dosłownie na kilka minut przed karmieniem słoń zrobił wielką 💩. Maciek znowu miał okazję walczyć z demonami. Jest wrażliwy na zapach, ale przetrwał. W dalszym ciągu uwielbia pingwiny i to właśnie dla nich marzył o wycieczce do Zoo. Faustynka zakochała się w uchatkach. Pokaz karmienia był rewelacyjny. I to zżycie zwierzęcia z człowiekiem mocno rozczulające.
Lew przechadzał się dostojnie,
aby w końcu wyłożyć się na ziemi
i dumnie zaprezentować widok swoich jajec (zamazałąm).
Po wyjściu z Zoo udaliśmy się spacerkiem pod Kopiec Piłsudskiego. Rozbolała mnie potwornie głowa. Młoda też już miała dość.
Pod kopcem zjedliśmy ciastka i wróciliśmy na parking, mijając przy tym tłum ludzi idących do Zoo. To jeszcze nic. Wyjeżdżając z parkingu nie mogliśmy uwierzyć w długość kolejki do parkingu, na którym nie było już miejsc. Jeśli planujecie wyjazd do Zoo to tylko rano. Po południu się nie wbijecie, szczególnie w weekend.
Po zrealizowaniu wszystkich zaplanowanych atrakcji, wyruszyliśmy w drogę powrotną. Zahaczyliśmy o McDonalda i dopiero po wypiciu drugiej kawy przestała mnie boleć głowa. Zrobiliśmy sobie Dzień Dziecka. Młoda zjadła dwa hamburgery, Maciek dwa cheeseburgery, a my mieliśmy do opracowania po Maestro, ale ja poległam.
Po powrocie do domu kąpiel i pranie, a w nocy...
Nie, nie to.
Maciek zaczął kwiczeć. Mąż przyszedł do mnie z pytaniem czy jest mięta, bo chyba Maćka brzuch boli i mu niedobrze. No w końcu po trzech dniach takiego jedzenia, to wcale nie byłoby dziwne. Poszłam zaparzyć synowi herbaty, ale on w pewnym momencie wyskoczył z łóżka jak z procy i puścił pawia w progu łazienki, czyli tam gdzie zwykle.
Z nim jest ten problem, że zawsze gdy coś mu jest, coś boli, to nie chce się przyznać i musimy się domyślać co się dzieje.
Okazało się, że to nie brzuch go boli, a gardło. Maciek często wymiotuje od bólu gardła. Zawsze tak jakoś pechowo, że na coś nowego. Jak kupiliśmy Faustynce nowe łóżko, to musiał je oznaczyć i oczywiście teraz nie było inaczej.
Wybaczcie opis.
Wymiociny obryzgały całą łazienkę, pół przedpokoju i oczywiście nowiutką walizkę. Ehh... Ja byłam w pół przytomna. Mąż zajął się sprzątaniem, a ja synem.
Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Dobrze, że w domu 😊
Rano mnie mocno rozbolało gardło. Mąż pojechał do pracy, a ja zajęłam się generalnym sprzątaniem, szorowaniem ścian i walizki.
I tak sobie z Maćkiem chorujemy już któryś dzień z kolei z ostrym zapaleniem gardła. Młoda od wczoraj też jakaś niewyraźna. Katar ma straszny i oczy jej łzawią. Ogólnie to wszyscy stan podgorączkowy i męczący kaszel. Tylko mąż jeszcze się jakoś trzyma.
Ciekawe czy to kolejna koronka czy jakaś bakteria z klimatyzacji hotelowej? Biorąc pod uwagę przez jakie wielkie skupiska ludzi się przewinęliśmy ostatnio, to wcale nie dziwne, że nas jakaś infekcja dopadła. Ale żeby tak w środku lata?!
Podsumowując. Wycieczka udana. Wszyscy zadowoleni. Bon turystyczny, fajna sprawa. Gdyby nie on, pewnie byłoby nam szkoda kasy na wyjazdy. A tak z bonu poszło prawie 1100 zł i jeszcze zostało 400 z haczykiem (dziecku z orzeczeniem przyznają podwójną kwotę). I tak poza bonem wydaliśmy łącznie z paliwem 900 zł. A ja w trzy dni przytyłam prawie 3 kg. W każdym bądź razie, wracamy do zdrowego odżywiania.
Kurcze, niektórzy cały rok harują, żeby w wakacje gdzieś wyjechać. Podziwiam rodziców wyjeżdżających z dziećmi na dwutygodniowe wczasy, szczególnie zagraniczne. U nas nie obyło by się chyba bez gorączek, sraczek czy innej "małpiej ospy".
My to jednak domatorami jesteśmy. Teneryfa to nie dla nas. Leżaczek na działeczce i jest gites. A w razie awarii typu gorączka, kwadrans do mieszkanka.
Jest owszem jeszcze kilka miejsc, które chcielibyśmy odwiedzić, ale nie są to odległe cele.
A Wy? Jak spędzacie wakacje?
Znacie jeszcze jakieś ciekawe miejsca w Krakowie? Może polecacie jakiś hotel lub restaurację? My na pewno chcielibyśmy jeszcze pojechać do aquaparku, wówczas zwiedzimy także Wawel.