Przeżyliśmy tego covida.
A zaczęło się od tego, że córka przyniosła jakąś infekcję z przedszkola. Początkowo myśleliśmy, że zwykłe przeziębienie. W piątek 16 października wróciła do domu po przedszkolu i wszystko było ok, ale pod wieczór zaczęła skarżyć się na ból głowy. Zmierzyłam jej gorączkę, ciut powyżej 38 stopni. Cały weekend gorączkowała do 39 stopni i narzekała ciągle, że boli ją głowa i nic poza tym. Wydało mi się to podejrzane, bo zawsze miała kaszel, katar, gardło ją bolało, a tu nic z tych rzeczy. Zaczęła skarżyć się za to na ból nóg, pleców, że jest jej strasznie zimno, dosłownie ją tłukło z zimna, takie miała dreszcze i była bardzo słaba, co mnie dziwiło, bo zawsze była energiczna nawet przy 40 stopniach i nie było widać po niej choroby. A teraz zasypiała gdzie się położyła. Pomyślałam sobie, że to grypa albo covid. Zostaliśmy wszyscy w domu. Akurat mąż miał mieć tydzień urlopu, więc się obserwowaliśmy. Nie występowały u nikogo żadne objawy, tylko Faustynka taka wypompowana z bólem głowy i gorączką czterodniową, później opadała jej na 38, a po kilku dniach 37. Maciek miał zdalne nauczanie bo tak zdecydował dyrektor jego szkoły już koło 20 października, a kilka dni później na stronie przedszkola Młodej pojawiła się informacja, że u jednego z dzieci w jej grupie został zdiagnozowany Covid-19 i ta grupa przechodzi na zdalne. Czyli Faustynka zaraziła się w przedszkolu. Zdziwiło mnie dlaczego u nas nie ma objawów, może to nie ten koronawirus? Zaczęłam myśleć, że może przechodzimy bezobjawowo. W każdym bądź razie siedzieliśmy w domu i nadal obserwowaliśmy. Nie chciałam wysłać Faustynki na test, bo szczerze to sobie nie wyobrażam pobierania tego wymazu dziecku z gardła i nosa. Trauma niesamowita.
Wirusa do przedszkola przyniósł na religię ksiądz z DPSu. Zaraziła się jedna z pań nauczania przedszkolnego, z którą duży kontakt miała nasza pani. Też zachorowała i przez trzy tygodnie była na zwolnieniu, ale oficjalnie nie potwierdziła wirusa, więc w przedszkolu żadnej kwarantanny nie było. W między czasie pojawiały się pozytywy u rodziców dzieci z różnych grup i sporadycznie u dzieci. Poleciało łańcuszkiem, no i w końcu nasza Faustynka załapała bakcyla.
Dopiero 27 października objawy pojawiły się u Maćka. Wszystko to samo tylko niższa gorączka i dużo krócej. Przez dwa dni był tak sponiewierany jakby go pies wszamał i wypluł. Gorączkował tylko na 38 stopni. Ból głowy i nóg nie do zniesienia. Wymiotował, ale to pewnie ze stresu. Na czwarty dzień już był całkowicie zdrowy.
Ja przed Wszystkimi Świętym zaczęłam się jakoś dziwnie czuć. Bolały mnie ramiona, łopatka, ale myślałam, że krzywo spałam czy coś. Nic mi się nie chciało, taka przymulona byłam i jak robiliśmy dzieciakom Halloween, to dostałam takiej migreny, że musiałam się położyć. Sprowadziło mnie do parteru, a w nocy dostałam potwornych dreszczy. Przez tydzień byłam na paracetamolu, bo mi chciało urwać łeb. Gorączka do 38 stopni tylko, ale ból głowy niesamowity. Oczodoły mnie strasznie bolały, zaciągało do uszu, przytykało mi uszy. To i Maćkowi ucho przytykało, ale mu szybko przeszło. Łzawiły mi strasznie oczy.
Mąż w poniedziałek wieczorem 2 listopada dostał lekkiej gorączki - 38 stopni i zero jakichkolwiek innych objawów. I taka podwyższona temperatura mu się utrzymywała ponad tydzień, ale nasza Pani doktor nie zleciła testu, kazała obserwować, a mąż też nie cisnął, bo ten wymaz to nic przyjemnego. Chorowaliśmy sobie we dwoje, bo dzieciom już dawno przeszło.
Co mnie zaskoczyło? Dzieci zaczęły pić tran? Dlaczego? Bo straciły węch i smak. Gdy im to minęło i chciałam podać "pachnący" płynek, miały odruch wymiotny.
Ja węch i smak straciłam trzeciego dnia objawów. Gotowałam na wpół przytomna rosół. Posoliłam. Niesłony. Drugi raz posoliłam. Dalej niesłony. No to trzeci raz posoliłam. "Kurwa! Ja pewnie smaku nie mam!". Poleciałam z łyżką do męża "Przesoliłaś". Ja pierdziu... Pierwszy raz w życiu mnie coś takiego spotkało. I faktycznie węch straciłam. Obwąchałam kosmetyki, olejek eukaliptusowy, maść Vicks i dupa. Mój psi węch wyparował! Jak żyć? Jak żyć?! I przez 12 dni węchu nie miałam... To było straszne. Chociaż patrząc na to z innej strony, to podcieranie dziecięcych tyłków... No ma to swoje plusy i minusy.
Mąż przeleżał dwa tygodnie w łóżku i się prawie wykończył psychicznie. Chyba hipochondryzm jest dziedziczny :P Też stracił węch i smak i mówił, ze gdyby nie to to by w życiu nie uwierzył, że ma koronawirusa, bo nic go nie bolało, tylko ta gorączka do 38 stopni przez tydzień.
Ja na rzęsach stawałam, żeby się wszystkim zająć mimo nieziemskiego bólu głowy. Musiałam ogarnąć dzieci, posiłki, naukę zdalną i uspokajać "umierającego" męża. Moja wyrozumiałość jest chyba nieograniczona.
Teść nam dwa razy podrzucił pod drzwi zgrzewkę wody. Dziękujemy.
Jedzenia mieliśmy pod dostatkiem, bo przez brak smaku straciliśmy apetyt.
Chwilami byłam tak słaba, że na obiad serwowałam kluski z serem. Choć mógł być nawet styropian. Żadna różnica. Wszystko smakowało jak styropian.
W połowie listopada już byliśmy zdrowi i od drugiej połowy zaczynaliśmy małe spacerki.
Wzięliśmy się też w końcu za generalne porządki.
Już jest ok.
------------------------------------------------------------------------------
Wczoraj teściowa przysłała mojemu mężowi sms:
-"Synuś, kup mi okulary do niebieskiego światła, pliissss"
-"Na co Ci to? Już jesteś 50+ to ci nie potrzeba (w tym wieku do oka dociera już tylko ok 20 proc. światła o tej długości.)"
-"Ja potrzebuje, bo melatonina. Ja mam problemy z zasypianiem"
Wyśpi się codziennie do 12-13 i się dziwi, że ma problemy z zasypianiem... No comments.
Wyje**ła wszystkich z chałupy i takie ma problemy. Teść dalej w kotłowni mieszka. Agnieszka wyniosła się znowu do chłopaka, bo jej tej łazienki nadal na górze nie zrobili.