Nasz syn kończy dzisiaj 9 lat!
Jak ten czas leci...
Sto lat Synek!
Wspaniały chłopak z niego, na pewno wyjątkowy.
Nasz syn kończy dzisiaj 9 lat!
Jak ten czas leci...
Sto lat Synek!
Wspaniały chłopak z niego, na pewno wyjątkowy.
W ciągu ostatniego miesiąca wiele się wydarzyło. Znając mnie, już pewnie połowy nie pamiętam, więc wybaczcie jeśli coś gdzieś będę w późniejszym terminie uzupełniać.
W którymś z ostatnich wpisów, w komentarzach przewinął się temat o mojej teściowej. Staram się nie wracać do niej i całej tej udanej rodzinki, może nie tyle dla mojego komfortu psychicznego, bo szczerze to mi to lotto co z nią i u niej, bo mnie to już nie dotyczy bezpośrednio, nie szkodzi mi fizycznie, ale bardziej o komfort czytelników. Po prostu mi się wydaje, że już nikt nie chce o niej i jej schizach czytać. Pojawiają się też komentarze, że wywlekam na światło dzienne brudy z ich życia, a to nie moja sprawa i że to ja jestem popierdolona skoro o tym pisze. Może nie do końca mogę się z tym zgodzić. Może popierdolona to i jestem. Jednak wydaje mi się, że takie sytuacje warto jest naświetlać, bo tacy ludzie i takie historie istnieją i może warto było by uczulić społeczeństwo na taki problem. Może kogoś to uchroni od popełniania moich błędów. Życie nie zawsze jest różowe. Potrafi przybrać wszelkie barwy, również te najbardziej ponure szarości i czernie.
Jednak teraz muszę od czegoś zacząć, no i niestety wstęp będzie dotyczył sytuacji w rodzinnym domu mojego męża. Wybaczcie.
Końcem listopada dodzwoniła się do mojego męża jego babcia (matka mojej teściowej). Miała jakieś problemy z telefonem, ale koniec końców gdy wyjęła i włożyła baterię to komórka wystartowała. Płakała. Możecie się domyśleć dlaczego. Jest źle traktowana, wyrzucona na górę do usługiwania Agnieszce jak ta we wrześniu poszła do szkoły, a że sobie nie poradzi nawet ze zrobieniem kanapki czy herbaty, to musi mieć służącą. Matka mojego męża zabarykadowała się na dole razem z Claudią, nie wychodzą nawet na podwórko tylko zakupy przez okno odbierają (od początku pandemii). W korytarzu jest zrobiona "śluza antycovidowa" z grubych folii i taśm, aby Agnieszka nie musiała już wchodzić do swojego pokoju z podwórka po drabinie na pierwsze piętro. Z resztą babcia (75+), która od września zajmuje się Agą pewnie nie była by już w stanie tak po drabinie latać. Teść nadal mieszka w kotłowni!!! Nie wolno mu wejść do domu nawet tą śluzą na górę. Autentycznie ten facet śpi na dechach pod piecem w kotłowni od marca. Babka i Aga też nie mają wstępu na dół. Zostały bez kuchni i bez łazienki. Teść we wrześniu miał wykańczać na szybko łazienkę. Kupił prysznic, potrzebne rury, ale, że ma słomiany zapał, to nic nie zrobił, choć chyba miał wtedy przyzwolenie wchodzić śluzą czy po drabinie na górę. Wojny tam są straszne. Możecie sobie wyobrazić i te wyobrażenia pomnóżcie jeszcze przez 10. Dobrze, że babka ma naszą kuchenkę elektryczną na dwa palniki i czajnik elektryczny, to przynajmniej sobie i Adze coś ugotuje i herbatę zrobi. Ma też starą lodówkę z naszego mieszkania. Tylko że pranie od marca robi w rękach, bo pralka jest zepsuta. Chcieliśmy jej po kosztach odsprzedać naszą pralkę, bo mąż miał ochotę kupić pralko-suszarkę, ale teściowa się nie zgodziła, żeby "ruda suka" nie miała lepszej niż ona. I babka musiała się męczyć 9 miesięcy z ręcznym praniem. Gdy się wreszcie dodzwoniła, żaliła się na to wszystko, na swoją córkę, na wnuczki, na ręce zdarte do krwi od proszku. Na to że Aga ma wymagania nieadekwatne do sytuacji. "Rzuca ubraniami po żyrandolach" i nic ją nie obchodzi. Ma mieć uprane, uprasowane, wypachnione. Zabiera się i jedzie do chłopaka, wraca za tydzień, rzuca babce brudy, każe prać, bierze nowe i wybywa z domu. Babcia zapytała czy może się do nas wprosić na święta. Zdziwiliśmy się, bo niby tak się boją covida, ale widać już była zdesperowana. Oczywiście się zgodziliśmy. Nawet mąż włączył na głośnik i dzieciaki mogły z prababcią porozmawiać, ona obiecała że przyjedzie z Agnieszką. Dzieci bardzo czekały, szczególnie Faustynka.
Przygotowywaliśmy się na Święta Bożego Narodzenia, że będziemy mieć gości. Zrobiłam większe zakupy, bo byliśmy pewni, że w pierwszy dzień świąt babcia z Agą i być może jej chłopakiem przyjadą. W wigilię o 12 mąż zadzwonił do Agnieszki zapytać jak sytuacja, czy przyjadą na święta. Powiedziała, że przyjadą dzisiaj. To jeszcze w ostatniej chwili pobiegłam do sklepu po dodatkową porcję pierogów i prezenty pod choinkę dla gości. Już ciasta nie znalazłam, bo same ostatki pozostawały, a też nie chciałam szukać po całym mieście, więc po powrocie do domu upiekłam na szybko placek cynamonowy z jabłkami i bakaliami, który przełożyłam konfiturą i oblałam polewą z czekolady. Okazało się, że teściowa na Wigilię ich nie puści. Agnieszka dzwoniła i płakała, że nie będą mieć w domu Świąt, Wigilii nie będzie, a stara ich nie puści, bo nie wykończy. Wojna straszna się z tego wywiązała. Oczywiście wina nasza. Teściowa się kończy, umiera, Świąt nie będzie, wszystko przez "rudą kurwę". Ruda to ja jakby kto nie wiedział. Mąż jeszcze dzwonił do babki, ta się wykręcała, stwierdziła, że może po Wigilii na chwilę przyjadą, po czym więcej nie odebrała telefonu. To i tak dobrze, że nie nagotowałam podwójnej ilości jedzenia, ale i tak zostało nam żarcia od pierona, które jedliśmy do Sylwestra. Nie mam żalu o tą sytuację, ja po prostu tego nie rozumiem i szkoda mi naszej Faustyny, która tak tęskni za prababcią i tak wyczekiwała jej przyjazdu.
Z kolei druga babcia mojego męża (85 l.) kilka tygodni temu trafiła do szpitala. Nie miała covida, więc ją przyjęli. Okazało się że ma guzy w głowie. Gdy po trzech tygodniach miała ze szpitala wyjść i zostać przewieziona do specjalistycznego ośrodka, okazało się że w szpitalu zarazili ją covidem. Teraz jest w ciężkim stanie.
Młoda ma bóle brzucha, głowy, czasami mam wrażenie, że wszystkiego. Początkowo myślałam, że to PIMS - powikłania po covidzie. Robiliśmy badania. Jest zdrowa. Czeka ją jeszcze USG brzucha na dniach, ale jestem pewna, że wszystko jest w porządku, a to są nerwobóle.
Niedawno Faustynka miała prawdziwy napad paniki. Jakaś koleżanka w przedszkolu powiedziała do niej "umrzesz" i córka w domu zaczęła zadawać pytania o śmierć prawie się przy tym dusząc. Mi było słąbo jak na to patrzyłam i próbowałam daremnie uspokoić. Nic nie pomagało. Dopiero mąż wpadł na pomysł opowiedzenia jej o aniołkach, niebie, Bozi... pomogło. Uspokoiła się.
Wróciliśmy do Kościoła. Mówiąc dosadniej nawróciliśmy się. Codziennie się modlimy o zdrowie brzuszka, uczestniczymy w Mszach Świętych. Z Bogiem jest jakoś łatwiej. Można by tu wiele pisać.
Nasza córka ma prawdopodobnie początki depresji, którą sytuacja z pandemią uwidoczniła. Jesteśmy po dwóch spotkaniach z psychologiem, bardzo dobrym psychologiem, choć nie dziecięcym. Problemy w przedszkolu są prawdopodobnie przykrywką do głębszych przemyśleń naszego dziecka. Niestety duży wpływ na to jaka stała się nasza córka miało mieszkanie u teściów, kontakt z nimi, obserwacja tych wszystkich irracjonalnych zachować i awantur i to, że my sami jako rodzice przesiąknęliśmy tą chorą atmosferą. I nawet jeśli nie powielamy schematów i błędów, to jednak to w nas siedzi, a dziecko to czuje. Wszyscy nadajemy się na terapię. Powiedziała, że jeśli my, rodzice się wyleczymy, to i dziecku przejdzie. Podejrzewam, że to łatwe nie będzie i potrwa zapewne kilka lat. Ja już próbowałam terapii przez ponad półtora roku i szczerze to nic we mnie to nie zmieniło. Po prostu miałam się komu wygadać z bieżących spraw. Wiem, że jestem WWO i w pewnym stopniu skrupulantem, ostatnio dowiedziałam się, że mam osobowość obsesyjno-kompulsywną. Wszystko się zgadza. Córka ma to samo. Trochę genetycznie, trochę przejęła być może z mojego zachowania. Trochę zaczerpnęła z hipochondryzmu mojej teściowej i strachu o siebie od mojego męża i voila. Wszyscy jesteśmy bardzo skrzywdzeni przez życie. Z każdej strony dostaliśmy po dupie. Zarówno ja jak i mąż mamy toksyczne, psychicznie chore matki, które przez uzależnienia od psychotropów nie miały za grosz empatii, miłości i powiązania z własnymi dziećmi. Mąż był w o tyle lepszej sytuacji, że miał babcię i może dzięki temu aż tak bardzo się to wszystko na nim nie odbiło niż na mnie, ale przejął inne schizy. Już jako kilkulatek znał wszystkie możliwe choroby i suplementy. Z kolei gdy ja się uwolniłam z jednej toksycznej relacji z moimi rodzicami, to wpadłam z deszczu pod rynnę do teściów i to też nie było obojętne dla mojej psychiki. Ja właściwie już to wszystko wiem od dawna, ale cieszę się, że mąż to usłyszał od kogoś innego niż ja i przyjął do wiadomości. Myślę, że jesteśmy na dobrej drodze.
Psycholog zaleciła całkowicie zerwać kontakt z rodziną męża. Hurra!!!
Nie wiem co jeszcze chciałam napisać.
Święta spędziliśmy kameralnie w bardzo miłej i spokojnej atmosferze. Może dorzucę niedługo kilka zdjęć :)
Pozdrawiam i całuję poświątecznie! :*
Wrzucam:
Nie chcę nikogo obrazić.
Piszę ten tekst, ponieważ przeraża mnie niekompetencja niektórych osób. Podkreślam "niektórych". Tu będzie o pedagogach. Przepraszam, wiem, że tu zaglądają osoby z wykształceniem pedagogicznym i nie chcę nikogo obrazić, dlatego podkreślam, że to nie jest ogólna opinia. Po prostu w każdym zawodzie trafią się osoby z powołania, kochające swoją pracę, są też takie które znalazły się tam z przypadku, bo tak wyszło, bo nie dostali się na studia, na które chcieli i wybrali inne, ale też czasami się tak trafi, że ktoś nienawidzi tego co robi, ale nie ma wyjścia, bo na chleb musi zarobić. I tak jak napisałam, w każdym zawodzie tak się zdarza. Inna sprawa jest taka, że jak ktoś już się na tych studiach znalazł, to zamiast dążyć do tego, żeby coś z tych zajęć wynieść, to prześlizguje się z semestru na semestr po najniższej linii oporu. Tylko, że w przyszłości braki wychodzą.
Miałam już do czynienia z wieloma pedagogami, terapeutami, głównie za sprawą autyzmu naszego syna. Było różnie, bo ludzie są różni. Jednak chciałabym się tutaj skupić na Faustynce. Pisałam już kilkakrotnie, że się bardzo stresuje, że niechętnie chodzi do przedszkola, jest bardzo wrażliwa, bardziej przeżywa różne sytuacje. W tym roku szkolnym jest w starszakach, tzw. zerówka, czyli obowiązkowe przygotowanie przedszkolne.
Podstawowym błędem jaki tutaj popełniono i z którego wychodzą kolejne problemy jest to, że grupa mojej córki, to zlepek dzieci w różnym wieku, od 4-latków po 6-latki. Tych 6-latków jest dosłownie 8 osób w grupie 26-osobowej. To już nie można ich było dołączyć do grupy w której są same starszaki? Albo podzielić po równo na dwie mniejsze grupy, ale właśnie samych 6-latków?
Religia. Ksiądz przychodzi do grupy samych 6-latków, a połowa starszaków z naszej grupy (4 osoby zapisane na religię) ma we środę rano przychodzić do sali tamtych 6-latków. Faustynka panicznie się bała iść do tamtej grupy na religię. Dlaczego tych kilku osób nie prowadzi nauczyciel lub pomoc nauczyciela, tylko mają iść same? Dlaczego nie było zapoznania z księdzem? Przecież mógł kilka razy przyjść na te 5 minut do naszej grupy się chociaż przywitać? Ja wiem, że najprościej powiedzieć dziecku "Jak nie chcesz, to nie musisz chodzić", ale czy to jest aby na pewno właściwe rozwiązanie? Tyle się słyszy, że rodzice są sami sobie winni, bo rozpieszczają swoje dzieci, niczego im nie odmawiają, dla świętego spokoju wszystko kupują i sami w ten sposób uczą dziecko wymuszania. Tak, rodzice też są różni, ale nie tego ma dziś dotyczyć ten tekst. Najbardziej wkurzyło mnie jedno. No bo skoro ja w domu tłumaczę jak wygląda religia, co się tam robi, dlaczego pan ma sukienkę, że może sobie na zajęciach usiąść trochę z tyłu, że idzie razem z przyjaciółką, więc jej będzie raźniej i w końcu to dziecko na religię poszło, zestresowane, ale spróbowała. I o to mi chodziło, żeby tylko zobaczyła jak to wygląda. Bo szczerze to mi to wisi czy będzie na religię chodzić czy nie. Ale skoro się odważyła i poszła i zobaczyła, że tam wcale nie jest tak źle, to dlaczego do cholery jasnej Pani wychowawczyni po religii, zamiast jej powiedzieć, że jest z niej dumna, że Faustynka jest dzielna, to ona powiedziała "Jak nie chcesz, to nie musisz chodzić". Jutro będzie religia, zobaczymy czy tym jednym zdaniem Pani zniweczyła całą moją pracę i tygodnie tłumaczeń. To przecież nie o to chodzi, żeby dziecku przez całe życie ulegać, ustępować, je trzeba do życia przygotować, bo w życiu tak nie będzie jak to wygląda u Claudii, siostry mojego męża, że siedzi całe życie w domu z indywidualnym tokiem nauczania i nie wychodzi z pokoju, bo od małego jej powtarzali, że "szkoła jest zła, nauczycielki głupie i szkołę spalić". No i co? Musimy być z Panią jednym głosem, to musiałam przytaknąć i potwierdzić Faustynce, że nie musi chodzić na religię jeśli nie będzie chciała i ja nie wymagam tego od niej, ale też porozmawiałyśmy o tym jak było na tych zajęciach i poprosiłam, żeby spróbowała pójść następnym razem, bo koniec końców sama stwierdziła, ze było całkiem fajnie.
Inna sprawa. We wrześniu Pani coś powiedziała w grupie, że jak pójdą do szkoły, to będą mieć swoje szafki. No i Faustynka przeżywa codziennie przed spaniem, to że ona nie będzie wiedziała, która to jej szafka. Zamiast czytać/opowiadać bajki, to ja jej wieczorami tłumaczę, że to nie jest powód do zmartwień, że szafki będą na pewno podpisane lub ponumerowane, że zawsze możemy przykleić jakąś małą naklejkę i że nawet jak się pomyli, to nic złego się nie stanie, bo takie pomyłki się zdarzają a poza tym nie wiemy nawet czy tam są szafki czy zwykła szatnia z wieszaczkami i każdy powiesi rzeczy gdzie chce. I dziecko będzie przez rok przeżywać te szafki, bo Pani bezmyślnie coś powiedziała, ale nie wytłumaczyła do końca, a właściwie to w ogóle.
Pani niedawno powiedziała, że w szkole będą odpowiadać przy tablicy. Zacznie jakiś temat, ale się nie zagłębi, to po co w ogóle zaczyna? Teraz Młoda przeżywa, że "co jak nie będzie umiała przy tablicy odpowiedzieć na jakieś pytanie?".
Od wczoraj była akcja "zadanie domowe". Gdy wróciłam z córką z przedszkola do domu, ta przestraszyła się, bo jej się przypomniało, że kiedyś tam Pani dała zadanie w ćwiczeniach, które włożyli do teczki i mieli te teczki wziąć do domu, a ona zapomniała tej teczki z przedszkola, a to zadanie ma przynieść na jutro. Przeżywała to strasznie. Całe popołudnie i wieczór tłumaczyłam, że to nic, że rano powie Pani że zapomniała, że nawet ja mogę rano do Pani zadzwonić, że zadanie zrobi na następny raz, jak przyniesie teczkę do domu, że dzieci czasami zapominają o zadaniu, że Maciuś też już zapomniał dwa razy, co już do szkoły chodzi, że jej przyjaciółka też kiedyś nie przyniosła całego zadania. Dzisiaj nie chciała iść do przedszkola. Wysłałam maila do Pani, żeby Faustynkę uspokoić. Biedna sobie strasznie szkodzi tym przejmowaniem się takimi błahymi sprawami, nerwobóli już dostała przez to. Chyba musimy ją skonsultować z psychologiem, bo ona się wykończy. Chce być idealna. Ciągle jej powtarzam, że my nie wymagamy, żeby dążyła do ideału, że kochamy ją bez względu na wszystko. Jezu, ja też byłam perfekcjonistką i miałam bardzo ciężko w życiu przez to. Czy to jest dziedziczne? Ja miałam matkę zrytą psychicznie, która się darła jak dostałam w szkole czwórkę, wyzywała od głupków, gówien i tępaków. Myślałam że to jej wychowanie się przyczyniło do mojego dążenia do perfekcji, do niskiego poczucia własnej wartości, braku pewności siebie. Co robię nie tak? Często powtarzam jej, że jestem z niej dumna, że ją kocham. Często chwalę. Myślałam, że dzięki temu będzie silniejsza ode mnie.
I jeszcze jedno. Jest w grupie dziewczynka, z którą Panie sobie nie radzą. Nie radzą albo nie chcą, nie wiem. Dokucza innym dzieciom, bije, szczypie, nie słucha Pań, przeklina, pluje koleżankom do zupy, wrzuca dzieciom koraliki do kompotu... itp, itd. I co? Jajco! Nikt jej nie ruszy, nawet z rodzicami rozmów nie zaczynają, bo to dziecko z dysfunkcyjnego domu. I ona jest biedna, bo z patologii, a to ofiary są sobie winne, że się nie bronią. Brawo! To już trwa trzeci rok! Przez nią też Faustyna nie chce do przedszkola chodzić. Do szkoły też pewnie trafią do jednej klasy.
Jak wyluzować ten mój Mały Kłębek Nerwów?
Podpowiedzcie coś.
-------------------------------------------------------------------------------
Przeczytałam właśnie fragment:
"Rolą rodzica nie jest sprawiać, aby dziecko miało życie pozbawione trosk – w końcu czekają je różne sytuacje, na które nie będzie miało wpływu. Jego zadaniem jest nauczenie swojej pociechy, jak radzić sobie z silnymi emocjami i nie poddawać się w chwilach stresu"
który tylko utwierdził mnie, że jednak postępuję dobrze tłumacząc i namawiając córkę. No faktycznie, mogłabym odpuścić i powiedzieć "Jak nie chcesz to nie idź dzisiaj do przedszkola", ale ja wiem, że nie tędy droga. Dlatego ciągle z nią rozmawiam, wyjaśniam, tłumaczę.
"Poczucie bezpieczeństwa to podstawa relacji z dzieckiem. Rozmawiaj, przytulaj, nie bój się okazywać uczuć i chwalić swoją pociechę. Niech czuje, że zawsze może na ciebie liczyć
Szczęśliwy dom daje dziecku poczucie bezpieczeństwa. To miejsce, w którym nie boi się ono o czymś powiedzieć, do czegoś przyznać, w którym jest czas na rozmowę, obowiązki, ale też zabawę.
Bądź ciepła i troskliwa dla swojego malucha. Dużo go przytulaj– ten wiele znaczący gest poprawia samopoczucie i silniej zawiązuje więź między rodzicem a dzieckiem.
Okazywanie uczuć, zapewnianie o tym, że się kocha, że ktoś jest najważniejszy na świecie, nie jest niczym złym. Wręcz przeciwnie – buduje zaufanie i jest kluczowe dla rozwoju psychoemocjonalnego"
/Fragmenty zaczerpnięte z parenting.pl/
Przeżyliśmy tego covida.
A zaczęło się od tego, że córka przyniosła jakąś infekcję z przedszkola. Początkowo myśleliśmy, że zwykłe przeziębienie. W piątek 16 października wróciła do domu po przedszkolu i wszystko było ok, ale pod wieczór zaczęła skarżyć się na ból głowy. Zmierzyłam jej gorączkę, ciut powyżej 38 stopni. Cały weekend gorączkowała do 39 stopni i narzekała ciągle, że boli ją głowa i nic poza tym. Wydało mi się to podejrzane, bo zawsze miała kaszel, katar, gardło ją bolało, a tu nic z tych rzeczy. Zaczęła skarżyć się za to na ból nóg, pleców, że jest jej strasznie zimno, dosłownie ją tłukło z zimna, takie miała dreszcze i była bardzo słaba, co mnie dziwiło, bo zawsze była energiczna nawet przy 40 stopniach i nie było widać po niej choroby. A teraz zasypiała gdzie się położyła. Pomyślałam sobie, że to grypa albo covid. Zostaliśmy wszyscy w domu. Akurat mąż miał mieć tydzień urlopu, więc się obserwowaliśmy. Nie występowały u nikogo żadne objawy, tylko Faustynka taka wypompowana z bólem głowy i gorączką czterodniową, później opadała jej na 38, a po kilku dniach 37. Maciek miał zdalne nauczanie bo tak zdecydował dyrektor jego szkoły już koło 20 października, a kilka dni później na stronie przedszkola Młodej pojawiła się informacja, że u jednego z dzieci w jej grupie został zdiagnozowany Covid-19 i ta grupa przechodzi na zdalne. Czyli Faustynka zaraziła się w przedszkolu. Zdziwiło mnie dlaczego u nas nie ma objawów, może to nie ten koronawirus? Zaczęłam myśleć, że może przechodzimy bezobjawowo. W każdym bądź razie siedzieliśmy w domu i nadal obserwowaliśmy. Nie chciałam wysłać Faustynki na test, bo szczerze to sobie nie wyobrażam pobierania tego wymazu dziecku z gardła i nosa. Trauma niesamowita.
Wirusa do przedszkola przyniósł na religię ksiądz z DPSu. Zaraziła się jedna z pań nauczania przedszkolnego, z którą duży kontakt miała nasza pani. Też zachorowała i przez trzy tygodnie była na zwolnieniu, ale oficjalnie nie potwierdziła wirusa, więc w przedszkolu żadnej kwarantanny nie było. W między czasie pojawiały się pozytywy u rodziców dzieci z różnych grup i sporadycznie u dzieci. Poleciało łańcuszkiem, no i w końcu nasza Faustynka załapała bakcyla.
Dopiero 27 października objawy pojawiły się u Maćka. Wszystko to samo tylko niższa gorączka i dużo krócej. Przez dwa dni był tak sponiewierany jakby go pies wszamał i wypluł. Gorączkował tylko na 38 stopni. Ból głowy i nóg nie do zniesienia. Wymiotował, ale to pewnie ze stresu. Na czwarty dzień już był całkowicie zdrowy.
Ja przed Wszystkimi Świętym zaczęłam się jakoś dziwnie czuć. Bolały mnie ramiona, łopatka, ale myślałam, że krzywo spałam czy coś. Nic mi się nie chciało, taka przymulona byłam i jak robiliśmy dzieciakom Halloween, to dostałam takiej migreny, że musiałam się położyć. Sprowadziło mnie do parteru, a w nocy dostałam potwornych dreszczy. Przez tydzień byłam na paracetamolu, bo mi chciało urwać łeb. Gorączka do 38 stopni tylko, ale ból głowy niesamowity. Oczodoły mnie strasznie bolały, zaciągało do uszu, przytykało mi uszy. To i Maćkowi ucho przytykało, ale mu szybko przeszło. Łzawiły mi strasznie oczy.
Mąż w poniedziałek wieczorem 2 listopada dostał lekkiej gorączki - 38 stopni i zero jakichkolwiek innych objawów. I taka podwyższona temperatura mu się utrzymywała ponad tydzień, ale nasza Pani doktor nie zleciła testu, kazała obserwować, a mąż też nie cisnął, bo ten wymaz to nic przyjemnego. Chorowaliśmy sobie we dwoje, bo dzieciom już dawno przeszło.
Co mnie zaskoczyło? Dzieci zaczęły pić tran? Dlaczego? Bo straciły węch i smak. Gdy im to minęło i chciałam podać "pachnący" płynek, miały odruch wymiotny.
Ja węch i smak straciłam trzeciego dnia objawów. Gotowałam na wpół przytomna rosół. Posoliłam. Niesłony. Drugi raz posoliłam. Dalej niesłony. No to trzeci raz posoliłam. "Kurwa! Ja pewnie smaku nie mam!". Poleciałam z łyżką do męża "Przesoliłaś". Ja pierdziu... Pierwszy raz w życiu mnie coś takiego spotkało. I faktycznie węch straciłam. Obwąchałam kosmetyki, olejek eukaliptusowy, maść Vicks i dupa. Mój psi węch wyparował! Jak żyć? Jak żyć?! I przez 12 dni węchu nie miałam... To było straszne. Chociaż patrząc na to z innej strony, to podcieranie dziecięcych tyłków... No ma to swoje plusy i minusy.
Mąż przeleżał dwa tygodnie w łóżku i się prawie wykończył psychicznie. Chyba hipochondryzm jest dziedziczny :P Też stracił węch i smak i mówił, ze gdyby nie to to by w życiu nie uwierzył, że ma koronawirusa, bo nic go nie bolało, tylko ta gorączka do 38 stopni przez tydzień.
Ja na rzęsach stawałam, żeby się wszystkim zająć mimo nieziemskiego bólu głowy. Musiałam ogarnąć dzieci, posiłki, naukę zdalną i uspokajać "umierającego" męża. Moja wyrozumiałość jest chyba nieograniczona.
Teść nam dwa razy podrzucił pod drzwi zgrzewkę wody. Dziękujemy.
Jedzenia mieliśmy pod dostatkiem, bo przez brak smaku straciliśmy apetyt.
Chwilami byłam tak słaba, że na obiad serwowałam kluski z serem. Choć mógł być nawet styropian. Żadna różnica. Wszystko smakowało jak styropian.
W połowie listopada już byliśmy zdrowi i od drugiej połowy zaczynaliśmy małe spacerki.
Wzięliśmy się też w końcu za generalne porządki.
Już jest ok.
------------------------------------------------------------------------------
Wczoraj teściowa przysłała mojemu mężowi sms:
-"Synuś, kup mi okulary do niebieskiego światła, pliissss"
-"Na co Ci to? Już jesteś 50+ to ci nie potrzeba (w tym wieku do oka dociera już tylko ok 20 proc. światła o tej długości.)"
-"Ja potrzebuje, bo melatonina. Ja mam problemy z zasypianiem"
Wyśpi się codziennie do 12-13 i się dziwi, że ma problemy z zasypianiem... No comments.
Wyje**ła wszystkich z chałupy i takie ma problemy. Teść dalej w kotłowni mieszka. Agnieszka wyniosła się znowu do chłopaka, bo jej tej łazienki nadal na górze nie zrobili.
Choć i tak uważam, że to celowe wywołanie zamieszek, żeby było na kogo zwalić winę za wzrost zachorowań na Covid, a w rzeczywistości nic się nie zmieni, bo by ich na taczkach wywieźli.
DPSy szukają wolontariuszy. Pani Kaju, zapraszamy!
Prawda jest taka, że wiemy o sobie tyle na ile nas sprawdzono i nie możemy się wypowiadać co byśmy zrobili gdyby to czy tamto, bo nie wiemy tego.