wtorek, 1 grudnia 2020

Dziecięcy stres

Nie chcę nikogo obrazić.

Piszę ten tekst, ponieważ przeraża mnie niekompetencja niektórych osób. Podkreślam "niektórych". Tu będzie o pedagogach. Przepraszam, wiem, że tu zaglądają osoby z wykształceniem pedagogicznym i nie chcę nikogo obrazić, dlatego podkreślam, że to nie jest ogólna opinia. Po prostu w każdym zawodzie trafią się osoby z powołania, kochające swoją pracę, są też takie które znalazły się tam z przypadku, bo tak wyszło, bo nie dostali się na studia, na które chcieli i wybrali inne, ale też czasami się tak trafi, że ktoś nienawidzi tego co robi, ale nie ma wyjścia, bo na chleb musi zarobić. I tak jak napisałam, w każdym zawodzie tak się zdarza. Inna sprawa jest taka, że jak ktoś już się na tych studiach znalazł, to zamiast dążyć do tego, żeby coś z tych zajęć wynieść, to prześlizguje się z semestru na semestr po najniższej linii oporu. Tylko, że w przyszłości braki wychodzą. 

Miałam już do czynienia z wieloma pedagogami, terapeutami, głównie za sprawą autyzmu naszego syna. Było różnie, bo ludzie są różni. Jednak chciałabym się tutaj skupić na Faustynce. Pisałam już kilkakrotnie, że się bardzo stresuje, że niechętnie chodzi do przedszkola, jest bardzo wrażliwa, bardziej przeżywa różne sytuacje. W tym roku szkolnym jest w starszakach, tzw. zerówka, czyli obowiązkowe przygotowanie przedszkolne. 

Podstawowym błędem jaki tutaj popełniono i z którego wychodzą kolejne problemy jest to, że grupa mojej córki, to zlepek dzieci w różnym wieku, od 4-latków po 6-latki. Tych 6-latków jest dosłownie 8 osób w grupie 26-osobowej. To już nie można ich było dołączyć do grupy w której są same starszaki? Albo podzielić po równo na dwie mniejsze grupy, ale właśnie samych 6-latków? 

Religia. Ksiądz przychodzi do grupy samych 6-latków, a połowa starszaków z  naszej grupy (4 osoby zapisane na religię) ma we środę rano przychodzić do  sali tamtych 6-latków. Faustynka panicznie się bała iść do tamtej grupy na religię. Dlaczego tych kilku osób nie prowadzi nauczyciel lub pomoc nauczyciela, tylko mają iść same? Dlaczego nie było zapoznania z księdzem? Przecież mógł kilka razy przyjść na te 5 minut do naszej grupy się chociaż przywitać?  Ja wiem, że najprościej powiedzieć dziecku "Jak nie chcesz, to nie musisz chodzić", ale czy to jest aby na pewno właściwe rozwiązanie? Tyle się słyszy, że rodzice są sami sobie winni, bo rozpieszczają swoje dzieci, niczego im nie odmawiają, dla świętego spokoju wszystko kupują i sami w ten sposób uczą dziecko wymuszania. Tak, rodzice też są różni, ale nie tego ma dziś dotyczyć ten tekst. Najbardziej wkurzyło mnie jedno. No bo skoro ja w domu tłumaczę jak wygląda religia, co się tam robi, dlaczego pan ma sukienkę, że może sobie na zajęciach usiąść trochę z tyłu, że idzie razem z przyjaciółką, więc jej będzie raźniej i w końcu to dziecko na religię poszło, zestresowane, ale spróbowała. I o to mi chodziło, żeby tylko zobaczyła jak to wygląda. Bo szczerze to mi to wisi czy będzie na religię chodzić czy nie. Ale skoro się odważyła i poszła i zobaczyła, że tam wcale nie jest tak źle, to dlaczego do cholery jasnej Pani wychowawczyni po religii, zamiast jej powiedzieć, że jest z niej dumna, że Faustynka jest dzielna, to ona powiedziała "Jak nie chcesz, to nie musisz chodzić". Jutro będzie religia, zobaczymy czy tym jednym zdaniem Pani zniweczyła całą moją pracę i tygodnie tłumaczeń. To przecież nie o to chodzi, żeby dziecku przez całe życie ulegać, ustępować, je trzeba do życia przygotować, bo w życiu tak nie będzie jak to wygląda u Claudii, siostry mojego męża, że siedzi całe życie w domu z indywidualnym tokiem nauczania i nie wychodzi z pokoju, bo od małego jej powtarzali, że "szkoła jest zła, nauczycielki głupie i szkołę spalić".  No i co? Musimy być z Panią jednym głosem, to musiałam przytaknąć i potwierdzić Faustynce, że nie musi chodzić na religię jeśli nie będzie chciała i ja nie wymagam tego od niej, ale też porozmawiałyśmy o tym jak było na tych zajęciach i poprosiłam, żeby spróbowała pójść następnym razem, bo koniec końców sama stwierdziła, ze było całkiem fajnie.  

Inna sprawa. We wrześniu Pani coś powiedziała w grupie, że jak pójdą do szkoły, to będą mieć swoje szafki. No i Faustynka przeżywa codziennie przed spaniem, to że ona nie będzie wiedziała, która to jej szafka.  Zamiast czytać/opowiadać bajki, to ja jej wieczorami tłumaczę, że to nie jest powód do zmartwień, że szafki będą na pewno podpisane lub ponumerowane, że zawsze możemy przykleić jakąś małą naklejkę i że nawet jak się pomyli, to nic złego  się nie stanie, bo takie pomyłki się zdarzają a poza tym nie wiemy nawet czy tam są szafki czy zwykła szatnia z wieszaczkami i każdy powiesi rzeczy gdzie chce. I dziecko będzie przez rok przeżywać te szafki, bo Pani bezmyślnie coś powiedziała, ale nie wytłumaczyła do końca, a właściwie to w ogóle. 

Pani niedawno powiedziała, że w szkole będą odpowiadać przy tablicy. Zacznie jakiś temat, ale się nie zagłębi, to po co w ogóle zaczyna?  Teraz Młoda przeżywa, że "co jak nie będzie umiała przy tablicy odpowiedzieć na jakieś pytanie?".

Od wczoraj  była akcja "zadanie domowe". Gdy wróciłam z córką z przedszkola do domu, ta przestraszyła się, bo jej się przypomniało, że kiedyś tam Pani dała zadanie w ćwiczeniach, które włożyli do teczki i mieli te teczki wziąć do domu, a ona zapomniała tej teczki z przedszkola, a to zadanie ma przynieść na jutro. Przeżywała to strasznie. Całe popołudnie i wieczór tłumaczyłam, że to nic, że rano powie Pani że zapomniała, że nawet ja mogę rano do Pani zadzwonić, że zadanie zrobi na następny raz, jak przyniesie teczkę do domu, że dzieci czasami zapominają o zadaniu, że Maciuś też już zapomniał dwa razy, co już do szkoły chodzi, że jej przyjaciółka też kiedyś nie przyniosła całego zadania.  Dzisiaj nie chciała iść do przedszkola. Wysłałam maila do Pani, żeby Faustynkę uspokoić. Biedna sobie strasznie szkodzi tym przejmowaniem się takimi błahymi sprawami, nerwobóli już dostała przez to. Chyba musimy ją skonsultować z psychologiem, bo ona się wykończy. Chce być idealna. Ciągle jej powtarzam, że my nie wymagamy, żeby dążyła do ideału, że kochamy ją bez względu na wszystko. Jezu, ja też byłam perfekcjonistką i miałam bardzo ciężko w życiu przez to. Czy to jest dziedziczne? Ja miałam matkę zrytą psychicznie, która się darła jak dostałam w szkole czwórkę, wyzywała od głupków, gówien i tępaków. Myślałam że to jej wychowanie się przyczyniło do mojego dążenia do perfekcji, do niskiego poczucia własnej wartości, braku pewności siebie. Co robię nie tak? Często powtarzam jej, że jestem z niej dumna, że ją kocham. Często chwalę. Myślałam, że dzięki temu będzie silniejsza ode mnie. 

I jeszcze jedno. Jest w grupie dziewczynka, z którą Panie sobie nie radzą. Nie radzą albo nie chcą, nie wiem. Dokucza innym dzieciom, bije, szczypie, nie słucha Pań, przeklina, pluje koleżankom do zupy, wrzuca dzieciom koraliki do kompotu... itp, itd. I co? Jajco! Nikt jej nie ruszy, nawet z rodzicami rozmów nie zaczynają, bo to dziecko z dysfunkcyjnego domu. I ona jest biedna, bo z patologii, a to ofiary są sobie winne, że się nie bronią. Brawo! To już trwa trzeci rok! Przez nią też Faustyna nie chce do przedszkola chodzić. Do szkoły też pewnie trafią do jednej klasy. 


Jak wyluzować ten mój Mały Kłębek Nerwów?

Podpowiedzcie coś. 

-------------------------------------------------------------------------------

Przeczytałam właśnie fragment:

"Rolą rodzica nie jest sprawiać, aby dziecko miało życie pozbawione trosk – w końcu czekają je różne sytuacje, na które nie będzie miało wpływu. Jego zadaniem jest nauczenie swojej pociechy, jak radzić sobie z silnymi emocjami i nie poddawać się w chwilach stresu"

który tylko utwierdził mnie, że jednak postępuję dobrze tłumacząc i namawiając córkę. No faktycznie, mogłabym odpuścić i powiedzieć "Jak nie chcesz to nie idź dzisiaj do przedszkola", ale ja wiem, że nie tędy droga. Dlatego ciągle z nią rozmawiam,  wyjaśniam, tłumaczę.


"Poczucie bezpieczeństwa to podstawa relacji z dzieckiem. Rozmawiaj, przytulaj, nie bój się okazywać uczuć i chwalić swoją pociechę. Niech czuje, że zawsze może na ciebie liczyć

Szczęśliwy dom daje dziecku poczucie bezpieczeństwa. To miejsce, w którym nie boi się ono o czymś powiedzieć, do czegoś przyznać, w którym jest czas na rozmowę, obowiązki, ale też zabawę.

Bądź ciepła i troskliwa dla swojego malucha. Dużo go przytulaj– ten wiele znaczący gest poprawia samopoczucie i silniej zawiązuje więź między rodzicem a dzieckiem.

Okazywanie uczuć, zapewnianie o tym, że się kocha, że ktoś jest najważniejszy na świecie, nie jest niczym złym. Wręcz przeciwnie – buduje zaufanie i jest kluczowe dla rozwoju psychoemocjonalnego"

/Fragmenty zaczerpnięte z parenting.pl/ 


środa, 25 listopada 2020

No i po covidzie

 Przeżyliśmy tego covida.

A zaczęło się od tego, że córka przyniosła jakąś infekcję z przedszkola. Początkowo myśleliśmy, że zwykłe przeziębienie. W piątek 16 października wróciła do domu po przedszkolu i wszystko było ok, ale pod wieczór zaczęła skarżyć się na ból głowy. Zmierzyłam jej gorączkę, ciut powyżej 38 stopni. Cały weekend gorączkowała do 39 stopni i narzekała ciągle, że boli ją głowa i nic poza tym. Wydało mi się to podejrzane, bo zawsze miała kaszel, katar, gardło ją bolało, a tu nic z tych rzeczy. Zaczęła skarżyć się za to na ból nóg, pleców, że jest jej strasznie zimno, dosłownie ją tłukło z zimna, takie miała dreszcze i była bardzo słaba, co mnie dziwiło, bo zawsze była energiczna nawet przy 40 stopniach i nie było widać po niej choroby. A teraz zasypiała gdzie się położyła. Pomyślałam sobie, że to grypa albo covid. Zostaliśmy wszyscy w domu. Akurat mąż miał mieć tydzień urlopu, więc się obserwowaliśmy. Nie występowały u nikogo żadne objawy, tylko Faustynka taka wypompowana z bólem głowy i gorączką czterodniową, później opadała jej na 38, a po kilku dniach 37. Maciek miał zdalne nauczanie bo tak zdecydował dyrektor jego szkoły już koło 20 października, a kilka dni później  na stronie przedszkola Młodej pojawiła się informacja, że u jednego z dzieci w jej grupie został zdiagnozowany Covid-19 i ta grupa przechodzi na zdalne. Czyli Faustynka zaraziła się w przedszkolu. Zdziwiło mnie dlaczego u nas nie ma objawów, może to nie ten koronawirus? Zaczęłam myśleć, że może przechodzimy bezobjawowo. W każdym bądź razie siedzieliśmy w domu i nadal obserwowaliśmy. Nie chciałam wysłać Faustynki na test, bo szczerze to sobie nie wyobrażam pobierania tego wymazu dziecku z gardła i nosa. Trauma niesamowita. 

Wirusa do przedszkola przyniósł na religię ksiądz z DPSu. Zaraziła się jedna z pań nauczania przedszkolnego, z którą duży kontakt miała nasza pani. Też zachorowała i przez trzy tygodnie była na zwolnieniu, ale oficjalnie nie potwierdziła wirusa, więc w przedszkolu żadnej kwarantanny nie było. W między czasie pojawiały się pozytywy u rodziców dzieci z różnych grup i sporadycznie u dzieci. Poleciało łańcuszkiem, no i w końcu nasza Faustynka załapała bakcyla. 

Dopiero 27 października objawy pojawiły się u Maćka. Wszystko to samo tylko niższa gorączka i dużo krócej. Przez dwa dni był tak sponiewierany jakby go pies wszamał i wypluł. Gorączkował tylko na 38 stopni. Ból głowy i nóg nie do zniesienia. Wymiotował, ale to pewnie ze stresu. Na czwarty dzień już był całkowicie zdrowy. 

Ja przed Wszystkimi Świętym zaczęłam się jakoś dziwnie czuć. Bolały mnie ramiona, łopatka, ale myślałam, że krzywo spałam czy coś. Nic mi się nie chciało, taka przymulona byłam i jak robiliśmy dzieciakom Halloween, to dostałam takiej migreny, że musiałam się położyć. Sprowadziło mnie do parteru, a w nocy dostałam potwornych dreszczy. Przez tydzień byłam na paracetamolu, bo mi chciało urwać łeb. Gorączka do 38 stopni tylko, ale ból głowy niesamowity. Oczodoły mnie strasznie bolały, zaciągało do uszu, przytykało mi uszy. To i Maćkowi ucho przytykało, ale mu szybko przeszło. Łzawiły mi strasznie oczy. 

Mąż w poniedziałek wieczorem 2 listopada dostał lekkiej gorączki - 38 stopni i zero jakichkolwiek innych objawów.  I taka podwyższona temperatura mu się utrzymywała ponad tydzień, ale nasza Pani doktor nie zleciła testu, kazała obserwować, a mąż też nie cisnął, bo ten wymaz to nic przyjemnego. Chorowaliśmy sobie we dwoje, bo dzieciom już dawno przeszło.

Co mnie zaskoczyło? Dzieci zaczęły pić tran? Dlaczego? Bo straciły węch i smak. Gdy im to minęło i chciałam podać "pachnący" płynek, miały odruch wymiotny. 

Ja węch i smak straciłam trzeciego dnia objawów. Gotowałam na wpół przytomna rosół. Posoliłam. Niesłony. Drugi raz posoliłam. Dalej niesłony. No to trzeci raz posoliłam. "Kurwa! Ja pewnie smaku nie mam!". Poleciałam z łyżką do męża "Przesoliłaś". Ja pierdziu... Pierwszy raz w życiu mnie coś takiego spotkało. I faktycznie węch straciłam. Obwąchałam kosmetyki, olejek eukaliptusowy, maść Vicks i dupa. Mój psi węch wyparował! Jak żyć? Jak żyć?! I przez 12 dni węchu nie miałam... To było straszne. Chociaż patrząc na to z innej strony, to podcieranie dziecięcych tyłków... No ma to swoje plusy i minusy.

Mąż przeleżał dwa tygodnie w łóżku i się prawie wykończył psychicznie. Chyba hipochondryzm jest dziedziczny :P Też stracił węch i smak i mówił, ze gdyby nie to to by w życiu nie uwierzył, że ma koronawirusa, bo nic go nie bolało, tylko ta gorączka do 38 stopni przez tydzień.

Ja na rzęsach stawałam, żeby się wszystkim zająć mimo nieziemskiego bólu głowy. Musiałam ogarnąć dzieci, posiłki, naukę zdalną i uspokajać "umierającego" męża.    Moja wyrozumiałość jest chyba nieograniczona. 

Teść nam dwa razy podrzucił pod drzwi zgrzewkę wody. Dziękujemy.

Jedzenia mieliśmy pod dostatkiem, bo przez brak smaku straciliśmy apetyt. 

Chwilami byłam tak słaba, że na obiad serwowałam kluski z serem. Choć mógł być nawet styropian. Żadna różnica. Wszystko smakowało jak styropian.

W połowie listopada już byliśmy zdrowi i od drugiej połowy zaczynaliśmy małe spacerki. 

Wzięliśmy się też w końcu za generalne porządki.

Już jest ok.

------------------------------------------------------------------------------

Wczoraj teściowa przysłała mojemu mężowi sms:

-"Synuś, kup mi okulary do niebieskiego światła, pliissss"

-"Na co Ci to? Już jesteś 50+ to ci nie potrzeba (w tym wieku do oka dociera już tylko ok 20 proc. światła o tej długości.)" 

-"Ja potrzebuje, bo melatonina. Ja mam problemy z zasypianiem"

Wyśpi się codziennie do 12-13 i się dziwi, że ma problemy z zasypianiem... No comments.

Wyje**ła wszystkich z chałupy i takie ma problemy. Teść dalej w kotłowni mieszka. Agnieszka wyniosła się znowu do chłopaka, bo jej tej łazienki nadal na górze nie zrobili.


niedziela, 8 listopada 2020

Chorujemy

 



Nie mam siły nic napisać, sorry.
Mieszkania już dwa tygodnie nie sprzątałam.
Masakra jakaś.
Chorujemy od 16.10.2020 i końca nie widać.





niedziela, 1 listopada 2020

 

Wieczny odpoczynek racz im dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci. Niech odpoczywają w pokoju. Amen.




poniedziałek, 26 października 2020

"Pomoc" niepełnosprawnym od dupy strony

Choć i tak uważam, że to celowe wywołanie zamieszek, żeby było na kogo zwalić winę za wzrost zachorowań na Covid, a w rzeczywistości nic się nie zmieni, bo by ich na taczkach wywieźli.


DPSy szukają wolontariuszy. Pani Kaju, zapraszamy!


Prawda jest taka, że wiemy o sobie tyle na ile nas sprawdzono i nie możemy się wypowiadać co byśmy zrobili gdyby to czy tamto, bo nie wiemy tego. 


środa, 30 września 2020

Wzloty i upadki, tornado w mieszkaniu, lekcja muzyki

Chwilę mnie tu nie było, wybaczcie, ale z drugiej strony mam teraz o czym pisać i nie wiem nawet od czego zacząć.

Jeśli chodzi o szkołę Maciusia, to jak na razie jesteśmy bardzo zadowoleni. Młody co rano leci jak na skrzydłach, a po powrocie do domu już w progu oznajmia z radością "Mam zadanie! Mam zadanie! Mam zadanie!". Ostatnio mieliśmy też spotkanie przed kamerką z panią wychowawczynią i psychologiem w sprawie programu terapeutycznego. Maciek został przez panie wychwalony, więc jestem przeszczęśliwa, że tak świetnie się zaaklimatyzował w nowym miejscu, nie buntuje się, nie wdaje w konflikty, jest chętny do pracy. Wręcz panie stwierdziły, że inne dzieci mogą brać z niego przykład. Normalnie duma mnie rozpiera. Wiadomo ma swoje dysfunkcje z uwagi na autyzm, nie wszystko rozumie, no ale po to wybraliśmy szkołę terapeutyczną, żeby miał szansę na lepszy rozwój pod okiem terapeutów. Wychowawczyni poinformowała mnie o zajęciach dodatkowych jakie Maćkowi zostały dobrane i tak z zajęć indywidualnych raz w tygodniu logopeda oraz zajęcia z psychologiem według potrzeb. Zajęcia rewalidacyjne dwa razy w tygodniu. Z zajęć grupowych zajęcia muzyczno-ruchowe, terapia światłem, LEGOterapia, zajęcia wspomagające radzenie sobie z porażką podczas gier np. planszowych (to baaardzo, bardzo się przyda, ponieważ mamy  duży problem, a często gramy w planszówki), dogoterapia. W październiku dostaniemy nową rozpiskę planu lekcji z uwzględnieniem tych wszystkich zajęć dodatkowych, więc już synuś nie będzie kończył lekcji o 12. Myślę, że dla niego to żaden problem, bo tak polubił szkołę, że on by tam najchętniej całą dobę przebywał jakby się dało. Boże, jak ja się cieszę! Jak sobie pomyślę, że miałby co rano płakać, że nie pójdzie, że siłą by go trzeba z łóżka wydzierać i ubierać, a później jakimś cudem do szkoły zaciągać... Tyle problemów odpadło. Chociaż, żeby nie było tak kolorowo, to dla równowagi powróciły problemy ze snem. Widocznie on na wszelkie zmiany reaguje bezsennością. W nocy budzi się co chwilę, lata do kuchni sprawdzić która godzina. W ogóle jest zafiksowany na zegarek. Celowo nie kupiliśmy mu do pokoju zegara, bo już by w ogóle nie spał tylko co minutę sprawdzał która godzina. Może to w ogóle wszystkie zegarki z domu powyrzucać? Nie wiem... 

Zachowania na drodze na razie bez zmian, jest nerwowo i stresująco. 

Pochwalę się! Odnieśliśmy sukces z obcinaniem paznokci!!! 😁

Chyba po prostu nadszedł ten dzień, że się udało i udaje póki co, przynajmniej u rąk, z nogami gorzej.  Tylko, że znowu powrócił problem obcinania włosów. Sami trochę zaniedbaliśmy, więc biję się w piersi, bo przez tą całą epidemię nie poszliśmy z nim do fryzjera, a gdy chcieliśmy sami obciąć synowi włosy przed wrześniem, to się okazało, że znowu jest cyrk, bo przerwa była zbyt długa. Trzeba by mu co miesiąc przycinać centymetr, żeby utrzymać regularność. Teraz sobie ustawię przypomnienie w telefonie, że każda np. pierwsza sobota miesiąca będzie dniem obcinania Maćkowi włosów i myślę, że z każdym jednym obcinaniem włosów będzie lepiej. 

Za to ciągle podtrzymujemy sukces mycia głowy! Hurra!!! 😁

A włosy myjemy teraz codziennie (oczywiście koniecznie z zachowaniem stałego rytuału trzymania szmatki na oczach i spłukiwania wiadereczkiem),  bo obowiązkowo po szkole, przedszkolu dzieci wskakują do wanny. 

Z zębami póki co spokój, więc już chwilę u stomatologa nie byliśmy, ale ubytków u dzieci nie widać, myją ząbki codziennie bez marudzenia. 

Dieta u Maćka jest rewelacyjnie zbilansowana. Chłopak już na prawdę je niemal wszystko. Czasami jakaś zupa mu nie zasmakuje to nie chce, ale zawsze spróbuje. Zjada kasze, makarony, ryż, pieczywo różne, nawet żytnie, wafle ryżowe z dżemem, ciasta, torty, twarogi, jajka pod różną postacią (oprócz na miękko). Je jabłka, gruszki, truskawki, banany, winogrono, pomidory, buraczki, marchewkę, kapustę (gołąbki zjada! krokiety!), sałatę, cebulę (cebularze czy podsmażoną na pierogach), rzodkiewkę, ogórki, nawet kiszone! Choć jeszcze niedawno miał na nie odruch wymiotny. Nawet jak czosnek przecisnę do sosu to zje, a on lubi intensywne smaki. Tak się cieszę, bo u syna nadal problem z podawaniem leków, więc rozszerzona dieta jest tu bardzo ważna. Boże, i pomyśleć, że jeszcze 3-4 lata temu jadł tylko mięso, ryby, ziemniaki i kanapki z szynką. Jak ja sobie przypomnę jak musiałam wstawać codziennie rano o 4:00 i mu te ziemniaki gotować do przedszkola, bo tam nie jadł, to ja tak się cieszę, że mało nie eksploduję z radości!!! 😁

Tak w tym miejscu jeszcze napiszę, wszyscy dzisiaj tacy fit, zdrowe odżywianie, fitness, itp, itd... W szkole prosili żeby na drugie śniadanie nie przynosić słodyczy. Maciek ma zawsze kanapkę/bułeczkę razową, zawsze z jakimś warzywkiem, a co inne dzieci? Ciastka, drożdżówki... Ale jakby się tak z kim zgadać, to zero cukru. Zeroo... Nie wierzcie we wszystko co inni mówią. 


Maciek ma ciągle problemy z koordynacją, utrzymaniem równowagi, potyka się, już nawet w szkole wylądował ze schodów, ale nic, radość nie znika z jego twarzy nawet jak pupa boli. 

Pięknie czyta.

Taka jestem wzruszona.

Mój ośmiolatek. Jeszcze 4 lata temu nie mówił nawet "mama". To jest nie do opisania co ja czuję. 

Rozryczałam się.

Mam tak wspaniałego syna. 

💙💚💛💜💗💙💚💛💜💗💙

Faustynka, moja mała księżniczka z sercem na dłoni.

Patrzę na nią i widzę siebie, moją wrażliwość, moją empatię, moją nieśmiałość, moją dojrzałość, mój strach i stres. Widzę też mojego męża - poranny śpioch 😉

Moja mała córeczka już ma 6 lat.  Ciężko było jej wrócić po tak długiej przerwie do przedszkola. Bardzo przeżywa ten powrót. Czasami popłakuje, mówi, że nawet da się zaszczepić na tego wirusa, żeby już tylko było normalnie. Żebym mogła jak dawniej wchodzić z nią do przedszkola, normalnie odbierać bez stania w kolejkach. Żeby mogła wziąć z sobą ulubionego misia. 

Miała bidula kontuzję. Na placu zabaw w przedszkolu zakuło ją w kolanku i strasznie płakała. A dosłownie wydarzyło się to kilka minut przed tym jak mąż poszedł ją odebrać. Przyniósł ją z przedszkola na rękach zapłakaną. Nic wielkiego się nie stało. Tylko krzywo stanęła, ale już do wieczora przesiedziała na sofie i następnego dnia nie poszła do przedszkola, a kolejnego prosiła żebym odebrała ją wcześniej, bo nie chce iść na plac zabaw. Teraz już jest dobrze, chyba zapomniała. 

Zadziwia mnie jej dorosłość w prowadzeniu dialogu. Nie jest jak inne dzieci, które się drą bo czegoś chcą. Jej można wszystko wytłumaczyć. O wszystkim można z nią normalnie porozmawiać, na spokojnie. Może to przez to, że od zawsze jej tak wszystko tłumaczyłam i ona nie zna, nie wie że można inaczej? Jest świetnym słuchaczem. Gdy czegoś nie rozumie zadaje pytania, a ja zawsze staram się na nie odpowiedzieć. Wielu jej rówieśników nie ma pojęcia jak należy się zachowywać, że w różnych miejscach należy się dostosować i w rezultacie wszędzie zachowują się tak samo, często głośno i niegrzecznie. Faustynka wie, że nie może biegać po sklepie, bo może się zgubić, że nie może krzyczeć, bo będzie innym przeszkadzać, wie, że w kościele należy siedzieć spokojnie i nie rozmawiać, bo to jest miejsce modlitwy. Tak samo w restauracji nie może szaleć, bo to nie miejsce na wygłupy. Od tego są place zabaw, po to chodzimy codziennie na spacerek, żeby się wybiegać, pograć w piłkę. W domu też jest bardzo spokojna. Potrafi się na godzinę zająć malowaniem albo pomaga mi w czasie gotowania czy pieczenia ciast. Potrafi od początku do końca obejrzeć bajkę trwającą ponad godzinę albo słuchać z uwagą gdy jej czytam przed snem. 

Jest też bardzo delikatna i wyczulona na kuksańce od koleżanek. Ona nigdy w domu nie dostała, nigdy, ani jednego klapsa. Też bardzo ją chroniliśmy przed Maćkiem, żeby jej nie zrobił krzywdy. Wiecie jak z nim było, jaki był w stosunku do Faustynki agresywny. My w domu nawet głosu nie podnosimy, więc ona nawet nie wie jak to jest na nią nakrzyczeć. Może to źle. Sama nie wiem. W sumie moja matka mnie wychowywała przez zastraszanie i ciągłe darcie i mnie to ani trochę nie zahartowało, wręcz przeciwnie, narobiło wiele szkód. Postanowiłam sobie, że będę całkiem inną matką niż ona. 

Moje dzieci się mnie nie boją i właśnie tego w swoim macierzyństwie chciałam. Ale też nie wchodzą mi na głowę, akceptują normy, dostosowują się do zasad, które mają w prosty sposób wytłumaczone. U nas nie ma "nie, bo nie". Pewnie gdyby usłyszały "nie i koniec kropka", też by się buntowały. A tu "nie, bo...", no to "aha".  I tak samo to działa w drugą stronę. Córka mi tłumaczy np. dlaczego nie chce iść dzisiaj do przedszkola i o tym rozmawiamy, szukamy rozwiązań, ja jej tłumaczę dlaczego powinna chodzić. 

Boże, jak ja się cieszę, że mam czas dla swoich dzieci. Nie ma nic ważniejszego na świecie dla mnie niż one. Ja wiem, zostanę zaraz skrytykowana, że hoduję "nieodpowiedzialne łamagi", że jestem darmozjadem, pasożytem żyjącym na koszt państwa. Wiem, wiem, ja już to znam, ja już to słyszałam. Mam wspaniałe, dojrzałe i odpowiedzialne dzieci, które zawsze mogą na mnie liczyć i dla których zawsze mam czas. 

I nie, nie uważam sie za jakąś supermatkę, ani bohaterkę i nigdy nie uważałam się za lepszą od innych. Nigdy z nikim się nie porównywałam. Dążyłam do ideału (co niekoniecznie jest dobre, może doprowadzić do depresji, a tam już też byłam) własną drogą, według własnej intuicji. I na pewno błędy popełniałam.


Zawsze broniłam innych rodziców. Zawsze usprawiedliwiałam. Starałam się rozumieć ich sytuacje. Ciężko pracują, po pracy są zmęczeni, a tu jeszcze obiad trzeba ugotować, gary pozmywać, ubrania wyprasować, no i kiedy się mają bawić, rozmawiać z dziećmi. Żyją w biegu. Do pracy, z pracy, zajęcia pozalekcyjne,... Ale zaczynam rozumieć słowa Anewiz i muszę przyznać jej rację w wielu kwestiach. Coraz częściej przyglądam się innym rodzicom, ich metodom wychowawczym albo często ich całkowitym brakiem i jestem przerażona, ale i przestaje mnie dziwić zachowanie niektórych dzieci. Bo jeśli rodzic (nie mówię że wszyscy, ale są takie przypadki) odstawi do przedszkola na godzinę 7, a odbierze o 17, to kto ma te dzieci wychować? Wrócą do domu, zjedzą, kąpiel i spać. 


Pewnego razu, jedna mama z przedszkola nie miała z kim zostawić dzieci, a miała po południu ważne spotkanie. Zapytała czy mogłaby podrzucić do mnie córki (jedna z grupy Faustynki, a młodsza prawie 3-letnia). No to czemu nie? Oczywiście, że chętnie pomogę. Chociaż nie powiem, trochę mnie zdziwiła taka propozycja, bo jednak jestem obcą osobą, tyle co się czasami w przedszkolu widzimy i to nasze córki się znają, a nie my.

Cieszyłam się, że dziewczynki się pobawią, przygotowałam kolorowanki, puzzle, nawet bajkę ustawiłam na tv taką co wiem, że lubią. I spodziewałam się wielkiego płaczu z powodu braku mamy (szczególnie tej młodszej, która mnie będzie widziała po raz pierwszy w życiu), ale tego co przeżyłam nie za bardzo. 

Mama zostawiła u mnie dziewczynki i poszła na spotkanie. Płacz? Nie. W ogóle nic. Tak się rozbiegły po mieszkaniu, że ich nie obchodziło czy mama jest czy nie. Pierwsze co to młodsza się rzuciła na tablet a starsza na komputer, jakby nie znały niczego innego. Wzięłam tablet mówiąc, że to nie jest zabawka. Komputer ma hasło, więc nie włączyły. No to co? Szaleństwo. No jakby tornado mi wpuścił do mieszkania! To one nie wiedzą, że pod spodem ktoś mieszka i się tak nie biega? W ogóle to w każdym pomieszczeniu były. W kuchni dorawały Lubisie. Nie żebym miała coś przeciwko, czy nie chciała ich poczęstować, ale ja nawet nie wiem czy nie mają alergii na gluten. No to piszę sms do mamy z pytaniem czy mogę im dać Lubisie albo muffinki, czy nie mają uczulenia na gluten. Nie mają, mama podziękowała. Ok. Czasami się mówi, że dziecko nie może usiedzieć 5 minut na miejscu, że pobawi się zabawką 5 minut i rzuci w kąt, ale ja tu odniosłam wrażenie, że te dziewczynki, to w ogóle nie potrafią się bawić, bo nawet przez jedną minutę się nie potrafiły czymś zainteresować. Usiadły do kolorowanek, odetchnęłam, ale po kilku kreskach znów się rozbiegły. Nawet na bajkę nie zwracały uwagi. W minutę wszystkie zabawki były rozsypane po całym salonie. No i żeby się jeszcze tym bawiły, a one tak tylko po przewalały, w ogóle nie zwracając uwagi, że mogą coś zepsuć, urwać. No to tory będą układać, po zczepieniu dwóch części puzzle. No to wszystkie puzzle tyle co powywalały z opakowań, namieszały... kloci, autka. To na orbitreka jazda. A to jeszcze przy pianinie ich nie było. Dziękuję Ci córeczko, złote z Ciebie dziecko. Ona do nich mówi: "No, noo, ręce trzeba najpierw umyć i porządnie wytrzeć, żeby nie były mokre". Trochę z nimi pograłam, pouczyłam gamy i "kotka". Ta młodsza co rusz się w głowę hukła, a to o futrynę, to w ścianę, to pod łóżko wlazła i przywaliła głową  w stelaż i ani nie kwikła! Latałam za nią jak jakaś wariatka, bo się bałam, że sobie krzywdę zrobi, a wspinała się nawet na parapety. Moja Faustynka ją łapała z łóżka, żeby nie spadła, a rodzona siostra w d**** miała. Już nawet po mojej córce widziałam, że miała dość, bo się o tą młodą też bała tak samo jak ja.

Z Maćkiem też różne jazdy miałam, ale z nim nie było kontaktu do 4 roku życia conajmniej, no autyzm, opóźnienie w rozwoju, ale ja to go cały czas na rękach nosiłam, żeby się nie zabił. A tu normalne zdrowe dzieci i nie rozumieją, że czegoś nie wolno, że można spaść z parapetu, że do akwarium się nie puka, że na orbitreku się nie huśta. Ale to i tak pal licho z ich zachowaniem. Zawsze można podsumować "Aaa, dzieci... niech się bawią".  To jaki charakterek pokazała rówieśniczka mojej młodej wprowadziło mnie w osłupienie. Wieczne niezadowolenie, skwaszona mina, muchy w nosie. Nie wiem po kim to ma, ale nie podobało mi się strasznie. "Ja mam lepsze", "Ja bym to zrobiła lepiej", "Ja też to miałam, ale zepsułam"... Podsumowując: moje jest lepsze, bo jest mojsze i chuj! Jak się przysłuchałam, to mi oczy na wierzch wyłaziły. Normalnie ego nie mieściło się w mieszkaniu.

Wiem, to nie moja sprawa, jak kto wychowuje swoje dzieci, czy ich nie wychowuje wcale. Mi nic do tego. Nie mam prawa krytykować, ale na miejscu tej znajomej, znając swoje dzieci bym choć delikatnie uprzedziła na co należy się przygotować. Chociaż ja w takiej sytuacji nie zostawiłabym dzieci pod czyjąś opieką, a już szczególnie osobie obcej.

Minęło coś ponad godzinę i mama wróciła. 

Zrobiłam herbatkę, poczęstowałam muffinkami. A to usłyszałam niedowierzanie w głosie, że sama je upiekłam, a to Faustynka ma za czysto w pokoju, "jak to jest w ogóle możliwe, żeby dziecko miało porządek"? No normalnie, jak sobie nabałaganią, to sobie posprzątają. Wystarczy wszystko odkładać na miejsce.  A to sugestie, że mieszkanie wynajmujemy, bo ona była pewna, że ja mówiłam, że wynajmujemy. Nie, mówiłam, że kupiliśmy swoje. W ogóle z każdą minutą rozmowy przybierała coraz to zieleńsze barwy. Opowiadała mi jak to jej młodsza już 3 razy spadła z łóżka piętrowego jak się ze starszą biły, a mi szczęka coraz bardziej się otwierała ze zdziwienia. To ja rozumiem dlaczego takie uderzenie o futrynę dla niej to nic, w końcu na co dzień gorsze wypadki jej się przytrafiają.  "A kto gra na pianinie?", "A ty to tak sobie nic nie robisz?"  Patrzę na nią pytającym wzrokiem.  Ona powtarza: "No nic nie robisz? Nie pracujesz?". No, nie pracuję. I ten triumf w jej postawie. Tak, już wiem po kim ta młoda to ma.

Czy mi to ujmuje? Po głębszym przemyśleniu uważam, że nie. Z resztą po ponownym przeczytaniu dzisiejszego tekstu tym bardziej uważam, że nie.

 💙💚💛💜💗💙💚💛💜💗💙

Inna znajoma kiedyś wyskoczyła do mnie z propozycją: "A bo słyszałam, ze Ty grasz na pianinie. Sprawdziłabyś tą moją małą, czy ma słuch, czy jest muzykalna, czy by się nadawała do szkoły muzycznej, bo mi dupę zawraca ciągle, że chce grać. Może byś ją trochę pouczyła". Ok. Chętnie.

No to wpadnij z nią, coś pogramy. 

Dziewczynka 6-letnia, czyli też rówieśniczka mojej Faustynki. Nawet się czytać nauczyła, taka była zdeterminowana chęcią grania na instrumencie. 

Jezu, jakbym moją Faustynkę miała przy pianinku. Taka spokojna, taka zadowolona, chętna do nauki.  No z godzinę siedziałyśmy przy instrumencie i ona by tak drugą przesiedziała tak była zachwycona. Uczyłam ją czytać nuty, za pomocą techniki kolorowych dźwięków. Nie jak to było za moich czasów, że nauczyciel napisał dźwięki na pięciolinii w różnych kluczach i kazał się w domu nauczyć i na następną lekcję już umieć. No jest to pracochłonne, nie powiem, że nie, ale dziewczynka ma predyspozycje i zapał, a to cieszy niesamowicie. Nauczyłam ją "Kotka" i "Sto lat". 

Mama stwierdziła, że to nudne, że trzeba mieć cierpliwość do grania i że to raczej nic z tego nie będzie. Chyba miała nieco inne wyobrażenie. Czyżby myślała, że córka po kilku minutach będzie trzaskała wszystkie nuty weselne i to jeszcze na dwie ręce? No niestety tak to nie działa. Dzieci latami uczą się gry na instrumencie, zanim zagrają muzykę, a nie wydukają dźwięki i kilka technicznych ćwiczeń. 

No przykro mi, bo entuzjazmu tej młodej długo nie zapomnę.

Dało mi to też dużo do myślenia i sama coś wyniosłam z tej lekcji.

Otóż, zawsze twierdziłam, że absolutnie nie zapiszę swoich dzieci do szkoły muzycznej, nie chciałam żeby grały, bo to za ciężka harówa, za duży stres, szkoda zdrowia.

Tylko czy ja im swoją postawą czegoś nie odbieram?

Może nie szkoła muzyczna, bo na tę chwilę naszych nie polecam, ale usiądę z Faustynką i Maćkiem pewnie też przy pianinie, bo przecież mogę to zrobić. Niektórzy by chcieli a nie mogą 😊

💙💚💛💜💗💙💚💛💜💗💙

Dziś pod przedszkolem Faustynki znowu cyrk! Wystałyśmy się w deszczu jak głupie w kolejce, aż miałam ochotę nas zawrócić do domu, ale skoro już dała się namówić do pójścia mimo ruszającego się ząbka, no to nie mogłam jej tego zrobić.

Przez jakiś czas nie było aż takich kolejek, ale co? Księdzunio przyniósł wczoraj wirusika. Tzn. wczoraj było izolowanie grupy, która miała z nim religię i wydawali nam wczoraj dzieci w dużych odstępach czasu i dzisiaj też przyjmowali w taki sposób, że wchodziło dziecko, pani zamykała drzwi, czekała 4 minuty i dopiero wpuszczała drugie dziecko i 4 minuty. No paranoja. Przede mną matka za rękę z przedszkolakiem, a na ręku malizna 6-cio miesięczna. I bądź tu człowieku zdrowy. Jutro wszyscy będziemy mieć kataro-wirusa i będziemy siedzieć w domu.

A propos kataru, już przerobiliśmy katarzynę po pierwszym tygodniu września i siedzieliśmy 5 dni w domu. Ja nie wiem jak te moje dzieci uzyskają choć 50% obecności. Przecież one co chwilę mają katar.


Rybki mają się dobrze. Już dawno nic nie zdechło, tfu, tfu.

Mąż przytargał nowe lustro do salonu. Boskie jest! On też, że je przytargał.


A co u mnie?

Chyba nawrót endometriozy, bo przez tydzień cierpiałam zanim okres dostałam. No i dostałam wczoraj i myślałam, że zdechnę, ale dzisiaj już jest lepiej 😘

Utrzymuję stałą wagę 55 kg, czasami ciut mniej, czyli tak jak lubię, ale zdaję sobie sprawę, że dobrze było by zrzucić jeszcze 2 kg, bo jak teraz tego nie zrobię, to po Bożym Narodzeniu będę mieć 57, a wtedy do 60 już jest bardzo blisko, właściwie tylko Sylwester 😂

A potem żeby zrzucić te nieszczęsne 6 kg, to jest u mnie 3 miesiące męki. Lepiej zapobiegać niż leczyć...

Odkąd regularnie ćwiczę nie mam takich spadków ciśnienia. Teraz to już tak nawet w normie. Mniej więcej 110/80. To nie to co 90/60!

Poprzesadzałam sobie paprotki. Pogram czasami na pianinku, bo jak dzieci miałam 24h na dobę, to nie zawsze był czas. A to sobie posprzątam. Dużo gotuję, bo lubię, żeby nie było, że przykuta do garów.

Dobrze mi...


Tak się rozpisałam, że aż o obiedzie zapomniałam, ale już opanowana sytuacja, później czeka nas tylko kolacja.

Zdrówka Kochani! Zdrówka!

czwartek, 3 września 2020

Witaj szkoło!

 Jak po rozpoczęciu nowego roku szkolnego?

Jak to u Was wyglądało?

U nas, tzn. w przedszkolu u córki, to jakaś tragedia i paranoja. Faustynka 1-go września stała w kolejce na kilkadziesiąt osób w deszczu i ciągle dochodziły nowe. W końcu się rozpłakała i nie chciała iść. Dobrze że syn miał rozpoczęcie dopiero na 9:30. Przyjaciółka mojej córki przyszła trochę później i stała pod przedszkolem aż 45 minut jak nie dłużej. Rodzicowi oczywiście nie wolno wejść do środka, jednak musi mieć rękawiczki i maseczkę. W drzwiach mierzą dziecku temperaturę i je zabierają. Przecież te procedury są durne. Jeśli rodzice będą chorzy, to i dziecko najprawdopodobniej będzie zarażone. 

Dlaczego wchodzi się tylko jednym wejściem? Przecież gdyby otworzyli drugie i jednym by wchodziły grupy młodsze, a drugim starszaki, to by sprawniej wszystko poszło. Z odbieraniem dziecka to samo. Poszłam po młodą i stałam aż w bramie, taka była  kolejka. Wczoraj trochę sprawniej to szło, ale i tak kolejki są. Rodzice się wściekają, bo spieszą się do pracy, bo inne dzieci muszą odwieźć do szkoły.

Musieliśmy porządnie przemyśleć logistykę biorąc poprawkę na te kolejki. Inaczej to miało wyglądać, bo ja miałam odstawiać dzieci, a mąż odbierać, ale jeśli utkniemy w kolejce z Faustynką, to nie zdążę z synem dojechać do szkoły. A kawałek drogi niestety mamy. Też nie chcieliśmy żeby Maciek od 7 rano siedział na świetlicy, przynajmniej nie na początek. Dla niego już sama zmiana otoczenia to mega wyzwanie. Kombinujemy. Wszystko się zmienia na bieżąco.  

Ten reżim sanitarny, to i tak fikcja. Dzieci w przedszkolu się przytulają, całują. Córka się żali, że na placu zabaw ustawiają ich w kolejki, że jest ich strasznie dużo, bo wszystkie grupy idą o tej samej porze. To po co ta kolejka do drabinek, skoro nikt ich nie dezynfekuje między jedną grupą, a drugą? To głupie jest. Nie można każdej grupy wziąć na dwór o innej godzinie? Co to za udawane procedury, które i tak nic nie dają?  Albo żyjmy normalnie, przechorujmy to gówno, skoro i tak ma z nami zostać jak grypa albo wprowadzajmy sensowne obostrzenia, a nie że do sklepu można wejść w byle majtkach na mordzie. 

Higiena niby też taka ważna, ale nikt mycia rąk nie kontroluje. Dzieci chodzą do łazienki w grupach 3-osobowych, ale bez nauczyciela. No i niestety niektóre z nich puszczają tylko wodę, zakręcają i mają już "umyte" rączki nawet ich nie mocząc.

Córki nie mogę odebrać z przedszkola wcześniej niż o 14.30. Dlaczego? Co to ma na celu?

Jednak żeby ją o tej porze odebrać muszę pod przedszkolem koczować już pół godziny wcześniej, żeby sobie zająć kolejkę. No cyrk.

 

W terapeutycznej szkole syna to trochę lepiej wygląda. Klasy są 8-osobowe. Miały być po 15 dzieciaków, ale z powodu epidemii podzielili jeszcze na pół i dobrze. W mniej licznej grupie może się prędzej skupi i czegoś nauczy. 

Dziecko normalnie wchodzi z jednym rodzicem (rodzic ma maseczkę), ma zmierzoną temperaturę,  dezynfekują ręce. Wszystko idzie sprawnie, bo rodzic pomaga dziecku się przebrać. Przychodzi Pani, prowadzi dziecko na górę. Ot cała filozofia. Po lekcjach też normalnie rodzic przychodzi do szatni, dzwoni domofonem, sprowadzają dziecko i już. Obiad każda klasa ma o innej porze, więc na stołówce  uczniowie z różnych klas także się nie spotykają. Dziecko można normalnie odebrać po obiedzie o 13 godzinie. Jeszcze nie mamy rozpiski z zajęciami pedagogiczno-psychologicznymi, które będą realizowane w szkole po lekcjach. Cieszę się bardzo, bo myślałam, że będę jeździć z synem na te zajęcia na drugi koniec miasta, jednak okazało się, że psycholog, logopeda, pedagog, fizjoterapeuta IS będą mieć dyżury w szkole, a  będzie to dla nas bardzo wygodne. 

Maciek zadowolony. Nie wierzę, że tak łatwo poszło. Szkołę już trochę znał, bo jeździliśmy tam na rehabilitację w ubiegłym roku. Było mu na początku bardzo przykro, że jego przyjaciel z przedszkola, również z autyzmem, nie idzie z nim do tej szkoły. A gdy dowiedział się, że będzie w klasie  z taką dziewczynką, którą znał dużo, dużo wcześniej jeszcze z przedszkola specjalnego, do którego chodził, zanim przenieśliśmy go do integracyjnego, mówił, że on nie chce się z nią przyjaźnić, bo to dziewczynka. Wszystko zmieniło się w dniu rozpoczęcia roku szkolnego, gdy się razem pobawili, podczas gdy rodzice wypełniali, podpisywali stosy dokumentów. Wczoraj po szkole oznajmił, że Kingusia jest jego przyjaciółką i że jest bardzo fajna i grzeczna i razem siedzą w ławce. 

Szkoda, że Faustyna tak rano przeżywa i nie bardzo chce chodzić do przedszkola. No przerwę miała długą. Pół roku w domu i jest teraz problem. 

 

Za to z Maćkiem mamy inny problem. Już bardzo ładnie chodził na spacery. Na luzie i nawet bez trzymania go za rękę. Sygnalizacja świetlna opanowana. Zielone, czerwone, wszystko wie.  Nawet na przejściach dla pieszych bez świateł się rozglądał i potrafił ocenić właściwie sytuację.   A nie powiem, pracowaliśmy nad tym długo. 

Jeden incydent zrujnował naszą długoletnią pracę. 

Z miesiąc temu wybrałam się z synem na spacer. Szliśmy sobie elegancko chodnikiem dla pieszych. W pewnym momencie Maciek odwrócił się i zobaczył, że po naszym chodniku jedzie rowerzysta, mimo iż obok miał swoją, pustą ścieżkę dla rowerów. Syn tak się zestresował. Wybiegł na ścieżkę i próbował mnie też na nią odciągnąć. Ja go z powrotem na chodnik, bo wiem, że rower nas ominie. Ten się wyrywa, płacze, krzyczy. Prawie wpadł pod ten rower.  Rowerzysta nas ominął, myśląc sobie że pewnie jakieś wariaty i sobie pojechał, a my do dziś mamy tak zajebisty problem, że jakbym mogła cofnąć czas do tego incydentu, to bym temu gościowi na rowerze "siodełko" skopała. Maciek tak zdziczał na drodze, że sobie nie wyobrażacie. Panicznie boi się rowerów. Muszę go mocno trzymać gdy jakiś się zbliża, bo nie wiadomo kiedy i gdzie mi odskoczy. Mało tego. Wariuje na przejściach dla pieszych. Jestem w mega strachu gdy z nim idę, bo boję się, że wyskoczy wprost pod samochód. I wszystko zaczynamy od początku.

 

Teraz lecę, bo muszę się zbierać po Maćka. Hejka!

wtorek, 25 sierpnia 2020

Wyprawka

Jak wiecie, Maciuś wkracza w  nowy etap, rozpoczyna edukację w  szkole  podstawowej  w  klasie  terapeutycznej.

Dostałam  na mail informacje o przedmiotach jakie należy przygotować w ramach  wyprawki szkolnej. Większość już zakupiona, ale białych spodenek na chłopca, to jak na razie nie spotkałam.


Swoją  drogą  to  nie wiem czy dojdzie do rozpoczęcia przez nas roku szkolnego. Zachorowania na covid lecą jak domino, to tylko kwestia czasu kiedy i my wlądujmy na kwarantannie. 

Przez pół roku się jakoś udało nie zachorować i nie mieć kontaktu z chorym i bardzo się cieszę,  jednak myślę że nie unikniemy zarażenia. Oby tylko Faustynka  przeszła łagodnie, bo ona ma taką niską odporność. 

Ja już miałam raz powikłania po grypie i wylądowałam z zapaleniem  mięśnia sercowego w szpitalu, a później bujałam się latami z arytmią  po kardiologach. Nie chciałabym powtórki. 


Jak zdrówko? Czy ktoś z Was  miał kwarantannę?

piątek, 14 sierpnia 2020

Fotorelacja - 34 urodziny męża

W tym tygodniu mąż obchodził 34 urodziny.

Świętowaliśmy kameralnie. Upiekłam tort owocowy. 

Wrzucam kilka fotek:


Tort


 

 

I manewrowanie tortem, żeby wydostać się z kuchni 😅

Brakuje tylko dla uatrakcyjnienia opowiadania, trzeciego zdjęcia na którym np. potykam się, a tort leeeci śmietaną w dół 🤣




  


środa, 5 sierpnia 2020

Chwilowy kryzys

Chwilę mnie tu nie było. Nie mogłam się zmobilizować.

Dziękuję za gratulacje i życzenia. 10-tą rocznicę  ślubu świętowaliśmy rodzinnie. Rano wręczyłam mężowi drobny upominek - słodycze, kawa, kosmetyki. A po południu pojechaliśmy razem z dziećmi do restauracji. Wszystko było fajnie, tylko Faustynka, która początkowo była bardzo podekscytowana,  speszyła się w lokalu i odmówiła jedzenia, choć wcześniej tak ochoczo planowała co zje. 

No jest u niej spory problem z jedzeniem. Odrzuciła sery, mleko, masło, ziemniaki i ryby. Wędlin nigdy jeść nie chciała. Martwię się, bo kromka chleba z keczupem czy płatki Nesquik to nie jedzenie. Przynajmniej je makarony, ryż i kaszę gryczaną z mięsem oraz pomidorową i rosół. 

W małżeństwie  układa nam się bardzo dobrze. Widzę jak mąż w ostatnich latach dojrzał i bardzo mi się to podoba. Spędzamy razem dużo czasu,  bo wraca wcześnie z pracy. Czerpiemy radość z tych chwil  całymi garściami. Właściwie to nawet nie pamiętam kiedy się ostatnio kłóciliśmy. Chyba rok temu. 

Rybki mają się dobrze. Poza neonami, których nie udało się wyleczyć i padły z powodu kulorzęska. Faustynka mnie zaskoczyła mówiąc:
"Mamusiu, nie przejmuj się. To dobrze że zdechły, nie będą gryzły Goldi płetwy". 
A skoro przy płetwie jesteśmy,  odrosła molinezji ta zjedzona płetwa. 
Tylko powiedzcie mi,


Czy ona jest w ciąży?







Zaczął mi się spóźniać okres, choć wyraźne objawy PMSu były. Czekałam na niego niecierpliwie, bo raczej miał tendencję do pojawiania się przed czasem, nie po. A piersi już mnie tak  bolały, że myślałam że wybuchną. Jednak nawiedził mnie 3 dni  później i był bardzo skąpy i właściwie niebolesny. Podejrzewam, że przez aktywność fizyczną i jakby nie było, dość ubogą dietę. 

Ćwiczę na orbitreku codziennie powyżej godziny. Zdaża się  nawet dwie jedyny ciągiem. Podczas gotowania maszeruję aby nabić jak najwięcej  kroków. Zawsze to jakieś  dodatkowo spalone kalorie, niż jakbym miała tylko stać i mieszać w garze.

W ostatnim czasie już byłam bliska strzelenia tym wszystkim w cholerę, bo efektów nie widzę, a doszły wyrzuty sumienia, że  tyle czasu marnuję na siebie zamiast pograć z dziećmi w Warcaby czy poodkurzać mieszkanie. 
Waga uparcie utrzymywała się na 56,5 kg, a w ostatni weekend to zawet wzrosła i w poniedziałek pokazała 57 kg. Koło południa dostałam  miesiączkę  i  dziś rano ważyłam 55,8 kg. Wiem, że często tak bywa, że pod koniec cyklu kobieta może przybrać 1-2 kg, ale zdziwiłam się, bo nigdy wcześniej  mi się to nie przydarzyło.

Dziś mam totalny kryzys. Ćwiczyłam tylko 30 minut, bo nie dałam rady więcej. Jestem potwornie zmęczona. Nie wiem czy to ta paskudna pogoda (u nas dziś leje), czy ten cholerny komar co mnie całą noc podgryzał i nie dał się złapać. Przebiegły krwiopijca! A może organizm już ma dość codziennych ćwiczeń i diety. Choć pewnie wszystko na raz. 

Rano ogarnęłam z grubsza mieszkanie i przykleiłam w oknach moskitiery. Niestety już mi zabrakło do kuchni i do większego okna w salono-sypialni. Później odhaczyłam te 30 minut na orbitreku i próbuję coś naskrobać na  blogu, a przez te ćwiczenia brakuje mi czasu na pisanie, więc sorry, że nic ciekawego u mnie nie przeczytacie i że rzadko Was odwiedzam.


Kupiłam sobie kieckę za 19,99 zł! To się pochwalę. 


Nie wiem czy te guziki tak mają  być asymetrycznie czy jednego brakuje, choć rozstaw pomiędzy tymi dwoma jest inny niż odległości pomiędzy tymi z drugiej strony, ale za taką cenę, co tam. Najwyżej  doszyję jednego.


Włosy mi już podrosły i udaje się już je zaczesać w kok. Nie spodziewałam się, że tak szybko będę cieszyć się różnymi fryzurami. W końcu jeszcze rok temu miałam całkiem krótkie, a tu 



Pozwólcie, że na tym skończę ten wpis. 
Buźka 😘




środa, 22 lipca 2020

Ćwiczenia. Nadchodząca rocznica.

Dziś na szybko. Minął tydzień, a ja nie zdążyłam umieścić treningów, więc wrzucam teraz fotki:

16.07



19.07



20.07


Wszystkie dotyczą orbitreka. Zaobserwowałam, że bardzo poprawiła się moja kondycja. Ćwiczę przez godzinę,  utrzymując prawidłowe tętno i nie padam trupem po zejściu ze sprzętu.

Niestety waga nie spada. Zatrzymała się  na 56,5 kg i ani drgnie. Dobrze, że  nie rośnie.

Do tej pory ćwiczyłam 3-4 razy w tygodniu, ale postaram się  codziennie albo przynajmniej 5 razy w tygodniu po godzince. Może wtedy jeszcze coś zleci.
Muszę się bardzo pilnować  z jedzeniem,  bo niestety każdy posiłek inny niż sałata, odkłada mi się w postaci tłuszczu na brzuchu i udach. Dlaczego  nie  na biodrach?


Idę zaraz  poćwiczyć ;)


Jeszcze tylko wspomnę,  że w piątek odbyliśmy wycieczkę przy okazji wizyty z Maćkiem u psychiatry. Pani doktor nie przyjmuje już w naszej okolicy i musieliśmy pojechać do niej aż 80 km do prywatnego gabinetu. Nie chcemy jej zmieniać na  innego lekarza, bo jest naprawdę fajna, poza tym zna nas już ponad 5 lat, Maciek ją lubi i czuje się przy niej bezpiecznie.
Niestety pogoda nam się nie udała i nie pozwiedzaliśmy.


Zbliża się 10-ta rocznica naszego ślubu. W piątek  będziemy świętować.


wtorek, 14 lipca 2020

Kwarantanna z przymrużeniem oka

Mój niedzielny trening:


- 60 minut na orbitreku ze średnim obciążeniem

- 10 minut ze zwiększonym obciążeniem

- 50 przysiadów

*************************************

Dzisiejszy  trening:


- 45 minut na orbitreku (30 minut ze średnim obciążeniem z utrzymaniem tętna do 130 uderzeń dla spalania tkanki tłuszczowej + 15 minut ze zwiększonym obciążeniem z tętnem powyżej 130 uderzeń dla poprawy kondycji i wytrzymałości)

- 60 przysiadów

***********************************
Kurujemy rybki.
Neony podskubały boczną płetwę molinezji. Była bardzo osowiała, słaba i chowała się przy podłożu. Odłowiliśmy bidule do słoika, podleczyliśmy, nakarmiliśmy, a gdy poczuła się  lepiej wpuściliśmy do akwarium. Odżyła.

Teraz mamy problem z neonami. Chyba karma jednak wraca.  Rozchorowały sie i są  w białe kropki. Mąż kupił lekarstwo, odłowił je do kwarantannika i mamy w domu rybi szpital, czyli neony na kwarantannie.

Za to molinezja Goldi czuje się jak nowo narodzona,  jak ryba w wodzie - dosłownie. Cieszę się bardzo, bo to już członkowie naszej rodziny. Zależy  nam  na tym żeby nie chorowały i cieszyły nas sobą jak najdłużej.

***********************************

Maciuś od września idzie do pierwszej klasy. Bedzie to klasa terapeutyczna z nauczycielem wspomagającym. Boję się. Wiem, że początek będzie  bardzo trudny, gdyż u syna ciężko  z akceptacją zmian.
Tym bardziej jestem przerażona gdyż  psycholog z Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej stwierdziła, że  gotowy nie jest. Szkoda tylko, że  dopiero  teraz  się  o tym dowiedzieliśmy. Przez tą  całą pandemię mieliśmy  mega poślizg w badaniach gotowości  szkolnej.
A musieliśmy w odpowiednich terminach poskładać wnioski i dokumentacje o przyjęcie  do  szkoły lub odroczenie i kontynuowanie przygotowania w przedszkolu. Syn odroczony był raz i byłam skłonna odroczyć go drugi raz, ale panie w przedszkolu zapewniały, że jak najbardziej sobie w szkole, w klasie terapeutycznej poradzi, a z przedszkola już nic więcej  nie wyniesie. Posłuchałam ich, ale nie wiem czy dobrze zrobiłam.

W ogóle  na perypetie z PPP i dostaniem sie do Maćka psychiatry w "czasie  zarazy"można by poświęcić cały następny tekst, ale póki co nie mogę sklecić tego postu.
Właśnie wstawiłam zupę i maluję z dziećmi farbami, a  w planach naleśniki. Nie dla mnie, żeby nie było 😋 Dla rodzinki.

Do następnego! 😘

czwartek, 9 lipca 2020

100 squat challenge! Udało się.

Dzisiaj zrobiłam 100 przysiadów!



Naładowana pozytywną energią, nie zamierzam wypaść z formy. Co drugi dzień będę  trzaskać setkę dla utrzymania efektów.


Zapomniałam się ostatnio pochwalić:
Mąż zamówił mi, a właściwie to nam nowy orbitrek!
Stary niestety nie nadawał się już do niczego.
A że i mojemu mężczyźnie w ostatnim czasie  również  przybyło kilka kilogramów,  to skorzystamy obydwoje.
W ogóle to tysiąc razy łatwiej odchudzać się we dwoje. Choć moim zdaniem  mąż  nie ma co zrzucać.

Kurier dostarczył przesyłkę i już 3 treningi na średnim obciążeniu mam za sobą. Dwa po 30 minut i dzisiejszy ponad 40.


Czuję się dzisiaj  jak nowonarodzona mimo iż w nocy spałam mniej niż 6 godzin.
Może  to taka równowaga do dnia wczorajszego,  kiedy to nie miałam siły na nic przez cały dzień.


W ogóle, to przez to akwarium mam wrażenie,  że  opiekujemy się niemowlakiem.
Padł nam jeden głupik i od tamtego momentu nie sypiam spokojnie.
Mąż bardzo dba o rybki, zmienia wodę bardzo często, a mimo to jedna padła. Następnego dnia druga - danio.
Wczoraj patrzymy, a jeden z głupików ma poszarpany ogon.
Wiecie co się okazało? Skalar wpierdolił zjadł głupika.
A takie kochane to było, takie spokojne, słodziak taki. A tfuu... przebrzydła ryba, żeby tak kolegów podgryzać! I to w nocy  jak nikt nie patrzy!
Chcemy kupić więcej roślinek, żeby maluchy miały się  gdzie chować. Jak to nie pomoże, to trzeba je będzie oddzielić jakąś siatką albo odłowić skalary do innego akwarium.
Jakby nie było, to w nocy budzę się i sprawdzam czy wszystko u nich  w  porządku.

poniedziałek, 6 lipca 2020

Wspaniała niespodzianka. "Z dziennika hipochondryka" c.d.

Pozwólcie,  że na początku  przedstawię  naszych nowych lokatorów.

Mąż przed weekendem zrobił nam mega niespodziankę.
Tadaaam! 
A oto ona:





W sobotę pojechaliśmy wszyscy wybrać rybki i tak mamy:

- 2 skalary, które mają już nawet imiona - Franciszek i Majeczka
- 7 neonów czerwonych
- 4 głupiki (2 żółte i 2 pomarańczowe)
- 2 danio czerwone

Tym mniejszym dzieci także nadały imiona, ale nie mam pojęcia, który jest Spongebob, a który Chase czy Sky...

Radości co niemiara.
Chociaż na początku skalary nam trochę narobiły stracha, bo jakieś takie nieruchliwe, ospałe, przestraszone były i blade,  mimo iż wszystko zrobiliśmy według zaleceń, woda odstana, kamień kilkakrotnie wypłukany, itp. itd. A mąż już miał we wczesnej młodości do czynienia z akwarystyką, więc się  na tym zna. Z tym, że ze skalarami miał zawsze niestety problem. Okazało się, że te problemy powodował głównie stres. Przy zgaszonym świetle odżywały. Możliwe że miały za jasno, bo gdy wymieniliśmy podłoże na ciemniejsze, to zaczęły pływać i to wręcz jak rakieta.
Super jest się tak wpatrywać  w akwarium. Dziś rano sobie wypiłam kawkę w towarzystwie rybek.

*********************************************

Chciałam opisać sytuację u teściów, właściwie kontynuować wpis Z dziennika hipochondryka

Z góry sorry za język.

Skończyłam wówczas na tym, że Agnieszka wyprowadziłam się do swojego chłopaka Misia. Po kilku dniach ojciec mojego męża rozchorował  się i wcale się nie dziwię, zważając na to w jakich warunkach on teraz żyje (pisałam wtedy, że mieszka w kotłowni, śpi na deskach,...). Przez dwa tygodnie miał gorączkę i nie pojechał zrobić wymazu na koronawirusa, bo moja teściowa mu nie pozwoliła. No bo kto jej przyniesie zakupy jak on dostanie kwarantannę? Boże! Widzisz i nie grzmisz! 
Przez dwa tygodnie męczył się z gorączką i nawet mój mąż mu nie przegadał, żeby się wreszcie zbadał, bo "By się w domu wkurwiły".  Dopiero gdy zaczął sikać krwią, to zdecydował się zadzwonić do stacji epidemiologicznej. Po pobraniu wymazu został objęty kwarantanną, ale tylko na 24 godziny, bo po upływie doby, dostał informację, że wynik jest negatywny. I po co było to wszystko? Te dwa tygodnie tak się męczyć? Zaczął w końcu leczenie, a właściwie to diagnozowane, ale mój mąż obstawia, że to jak u bezdomnych, no bo od czterech miesięcy żyje właśnie jak bezdomny, więc nie ma się co dziwić, że go dopadły zapalenia różnych narządów. 
To jest paranoja, że dorosły mężczyzna godzi się na takie traktowanie. Wydaje mu się, że robi dobrze. Moja teściowa to wzorowa manipulatorka. To jest przerażające co ona z nim wyprawia. 
To już ja sama chciałam dzwonić na policję, do MOPSu, żeby ktoś się tym zajął i coś z tym zrobił, ale mąż mówi, że nikt na to nic nie zrobi,  bo nawet jak tam pojadą, to jego ojciec powie, że on z własnej woli w tej kotłowni siedzi i nic złego mu się nie dzieje. To jest trochę podobna sytuacja jak gdy ktoś zadzwoni, że sąsiad katuje żonę. Policja wpada, pyta, to sie dzieje, a kobieta: "Nic się nie dzieje, wszystko w porządku, to nie u nas", "A te siniaki?", "A to nic, uderzyłam się o szafkę". No chore, ale jakie częste...

Ja chyba za bardzo to wszystko przeżywam. Teraz mnie nawet z nerwów trzęsie, gdy to Wam opisuję. 

Co jeszcze?
Aga tydzień temu u Misia dostała bardzo silnego bólu brzucha i wymiotowała. Chłopak zawiózł ją na SOR. Okazało się, że to zapalenie wyrostka. Ból minął, ale zabieg trzeba było wykonać. 
Teściowa jakby z pretensją zadzwoniła do szpitala, poprosiła chirurga i pyta, po co wycinać jak już przestało boleć? Co za człowiek. Nie zna się, a się wtrąca. 
Zapomniałam, przecież ona wszystkie rozumy pozjadała.  
Zabieg został przeprowadzony laparoskopowo, więc nawet jej kroić nie musieli. Problemy się zaczęły, gdy przyszło do wypisu, bo Aga chciała wrócić do swojego domu, ale tam jej nikt nie wpuści (pisałam, drzwi zamknięte na klucz). Zadzwoniła do mojego męża płacząc, żeby przegadał "starej wariatce".  Mój mąż się nie chciał wtrącać i powiedział jej, żeby Misiu ją normalnie zawiózł do domu i najwyżej niech robią tam cyrk przed sąsiadami. Muszą ją wpuścić jak jest zameldowana. Tylko, że Misiu do końca nie wie jak jest, coś tam się domyśla, ale Aga się wstydzi i woli żeby się przed nim takie akcje nie odbywały. A i tak już coś za dużo jej chłopak usłyszał, gdy będąc z nim rozmawiała z matką przez telefon i ta powiedziała, żeby sobie poszukała lepszego, zdrowego faceta. Aga nam powiedziała, że Misiu ma problemy zdrowotne  i ma z tego powodu lekką niepełnosprawność. Wyszło że matka Agnieszki jest strasznie fałszywa, bo jak przyjeżdżał, to mu się na szyje rzucała, obcałowywała, obściskiwała, a za plecami takie rzeczy.  A jeszcze trzy lata temu moja teściowa tak ochoczo stwierdziła, że ich sama do łóżka włoży i kołdrą przykryje, żeby szybko brzuch zrobili i żeby Misiu już został, bo zarabia 3 tysiące. I już chciała łapę na tym położyć.

Mój mąż jeszcze powiedział, że "jak Karina nie uciekła, to i Misiu też nie ucieknie". Że kurwa co?!
Nie uciekłam, bo nie miałam dokąd. Jakbym miała rodziców jak Misiu, to miesiąc po urodzeniu Maćka  bym się wyniosła z tego domu wariatów, a może i jeszcze w czasie ciąży, bo już się wtedy zaczęły dziać rzeczy jakie nie powinny mieć miejsca. 
 
Dowiedzieliśmy się też, że zanim siostra męża się wyprowadziła, to w jakiejś kłótni wygarnęła matce, że mój mąż się wyniósł, wyprowadziliśmy się, bo już nie mogliśmy z nią wytrzymać i ponoć moja teściowa skoczyłą na córkę za to z pięściami i się pobiły.
Teraz zaczynam rozumieć przyczynę tych bezsensownych SMSów wysyłanych do mojego męża od matki: "Syneczku mój Kochany, jak dobrze mieć syna. Jakie to szczęście dla matki największe". Albo "Ja babce całe czekolady do gęby pchałam, a ona taka niewdzięczna". No jakby się naćpała. A to ona przyjaciół szukała, jak się w domu wychlała.

Agnieszka nie chciała wrócić do Misia, bo potrzebuje opiekunki. Moja teściowa babki nie odda, bo też potrzebuje opiekunki, a przecież Aga mogła by przynieść ze szpitala koronawirusa.  Ale jaja z nimi!

Pytam się potem męża, dlaczego Aga nie chce pojechać do chłopaka. 
- "Bo nie chce, żeby obca baba koło niej chodziła i usługiwała"
- "Ale z czym usługiwała, bo nie rozumiem?"
- "No bo Agnieszka ma rozpisaną dietę na dwa tygodnie, jakieś kaszki, grysiki"
- "To sama sobie nie ugotuje?"
- "No jak? Po operacji?"
- "Jakiej operacji? To zabieg laparoskopowy tylko przecież"
- "No ale jak pójdzie po schodach?"
- "To mi po cesarce nikt nawet wody nie przyniósł, tylko zapierdalałam po schodach z dwójką dzieci na rękach, jedno pod jedną pachą, drugie pod drugą, a ona nie zejdzie sobie żarcia zrobić?"
- "To co innego..."

No pewnie, że co innego, bo ja jestem przecież "silna", maszyną, kurwa jestem... 
Jakoś mną się mój mąż nie przejmował po cesarkach. A Aga "taka bidna". Boli.
Wrrr...

Skończyło się na tym, że Aga pojechała do Misia i nawet nie próbowała wracać do swojego domu.
Tyle wiem.

Natomiast dzisiaj  teściowa zadzwoniła do mojego męża z pretensjami, co on Agnieszce nagadał, że rozpowiada, że "Stara nam ślub zniszczyła".
Nie wiem kurwa o co chodzi i chyba wiedzieć nie chcę.
Cieszę się tylko, że nie mają mojego numeru telefonu, ani ja nie mam ich. Przynajmniej nie mogą zwalać na mnie, że "Ruda kurwa powiedziała to czy tamto", bo Ruda kurwa z nimi nie ma kontaktu.


piątek, 3 lipca 2020

Tragiczny dzień

Dwoje dzieci wypadło z 9 piętra.

Dwóch budowlańców spadło z 11 piętra.

Co za dzień...

Zalałam telefon łzami. Nie potrafię  przestać o tym myśleć.
Co teraz przeżywają  ich rodziny?

środa, 1 lipca 2020

Efekty stosowania kosmetyków antycellulitowych po dwóch tygodniach. Zwiększam spożycie białka.

Nie nadążam ostatnio z postami, a mam Wam dużo do opowiedzenia. Dzieje się, oj dzieje.

Zacznę od tego, że w poniedziałek minęły  dwa tygodnie odkąd stosuję kosmetyki  antycellulitowe i ćwicze przysiady. Miałam napisać o efektach po 14 dniach.




Po dwóch tygodniach masaży i ćwiczeń stwierdzam znaczne napięcie i wygładzenie skóry na udach. Nie jest lelawa i flakowata jak wcześniej, za to fajnie nawilżona a pośladki uniosły się odrobinę.

Cellulit z przednich partii zszedł całkowicie, być może dlatego,  że  w tych miejscach był nieduży. Podobnie po zewnętrznej stronie, bardzo się zmniejszył.
Najbardziej oporny został na tylnych i wewnętrznych częściach ud. Chociaż różnica i tak jest tam widoczna.

Nie ćwiczyłam intensywnie,  nie katowałam się. Właściwie tylko od czasu do czasu lekkie cardio + ćwiczenia  na  macie i co drugi dzień te przpysiady. Natomiast  codziennie starałam się wybrać na 6cio kilometrowy spacer.


Na diecie jestem ponad 3 tygodnie i staciłam 3 kg! Wynik uważam za bardzo dobry biorąc pod uwagę, że u mnie waga spada bardzo opornie. Muszę niestety sięgać po drastyczne środki, tzn. diety. Gdy tylko sięgam  po pieczywo, zaczynam tyć. Z kolei bez niego jestem po prostu  ciągle głodna. Widzę, że łatwiej odstawić mi cukier niż kromeczki.

I tak nie dosładzam, czytam etykiety produktów, aby nie kupić czegoś nafaszerowanego tym jakże uzależniającym białym syfkiem. Mocno ograniczyłam gluten. Czasami przez kilka dni  z rzędu udaje mi się  nie  spojrzeć na pieczywo. Mięsa też właściwie nie jadam i wcale za nim nie  tęsknię.

Za to czesto przyrządzam sobie sałatki warzywne, zupy, koktajle, sięgam po orzechy, kefiry i jogurty proteinowe.

Udało mi sie zejść z 60 kg na 57 kg. Jeszcze 3 i bedę usatysfakcjonowana. Straciłam tez 3 cm w pasie i po 1 cm w obwodzie ud. Biodra i biust bez zmian.


Lodówkę zaopatrzyłam w produkty wysokobiałkowe:



Myślę,  że to całkiem przyzwoity wybór. Sporo białka, mało cukru, mogłoby być mniej (szczególnie w Vitanelli), ale jak się  nie ma co się lubi, to się  lubi co się ma. 





Imponująca zawartość białka.



Serek wiejski z dodatkiem  rzodkiewki - uwielbiam! Idealny po treningu lub na kolację.



Oczywiście przy diecie wysokobiałkowej należy zachować  zdrowy rozsądek i jeśli zwiększamy spożycie białka należy koniecznie uzupełnić płyny! Z uwagi na nasze nerki. Osoby, które  maja problemy z nerkami raczej powinny unikać tego typu diet.



metabolicfood.pl