Do porodu coraz bliżej - to już 36 tydzień dobiega końca. Tydzień temu byłam u mojego ginekologa. Dziecko rozwija się prawidłowo, wszystko jest w porządku. Ja mam niestety anemię, więc lekarz zwiększył mi dawkę żelaza. Następną wizytę wyznaczył na 14-go marca. Nie mogę się doczekać rozwiązania, chciałabym już mieć to wszystko za sobą. Czuję się... jak wielka ciężarówka. Nie utyłam dużo, bo 9-10 kg, ale wszystkie odłożyły się na brzuchu. Ciężko mi chodzić, siedzieć też niewygodnie, już nie wspomnę o bezsenności spowodowanej kopniakami, trudnościami z oddychaniem, brakiem możliwości znalezienia komfortowej pozycji do snu. Jestem ciągle zmęczona, a tu brak pomocy od kogokolwiek. Nie mam rodzeństwa, nie mam rodziców, znajomych. Jestem sama, oprócz męża nie mam nikogo, ale jego też wiecznie nie ma w domu. Dopiero co babcia była w szpitalu, to codziennie do niej jeździł, a teraz dziadek od strony teścia ma problemy ze zdrowiem i oczywiście mój mąż go zawoził dziś rano do szpitala i jeszcze nie wrócił. Mój mąż swoją rodziną opiekuje się bardziej niż mną. Może to moja wina, może powinnam zacząć narzekać, skarżyć się na dolegliwości ciążowe i brak pomocy. Może by zauważył że go potrzebuję, albo raczej zaczęły by się niepotrzebne kłótnie, bo narzekam bez powodu a przecież nic nie robię (no bo jak kobieta nie pracuje to przecież tylko leży w domu całymi dnami, a wszystko się robi samo). Każdemu się wydaje, że jestem niezniszczalna, że nic mi nie jest, mnie to nic nigdy nie boli. A ja po prostu nie mówię, bo skoro się ktoś nie pyta jak się czuję, to widocznie go to nie obchodzi, więc po co mam go zadręczać. Jeszcze mam taki charakter, że nie lubię okazywać słabości i chcę sobie sama ze wszystkim poradzić. Męża tyle razy proszę, żeby wracał po pracy prosto do domu, bo jest mi ciężko, ale to teściowa ma na to większy wpływ ode mnie, bo przecież to ona ma zachcianki. Tym czasem ja nie mogę w spokoju zrobić i zjeść śniadania, bo cały czas biegam za niesfornym synem. Najgorsze jest to, że mi nikt nie zerknie na niego ani 5 minut, tylko w jednej ręce jego ze schodów znoszę w drugiej kosz z ciuchami do prania. Szlag mnie trafia, bo siostry męża na tabletach tylko siedzą, teściowa na laptopie i jak parę razy, którąś poprosiłam żeby zerknęła na M. bo idę się wysikać, to po dosłownie 2 minutach wracam, no i - "gdzie dziecko?" pytam, - "a nie wiem, dopiero tu był". A M już skacze po stole w salonie, albo świeczniki jakieś tłucze, albo grzebie w psiej misce, gaz wyodkręca w kuchni, albo w skarpetach na dwór wyjdzie. I w rezultacie się nie ruszam bez niego nigdzie. Obiad też mi ciężko ugotować, bo praktycznie cały czas biegam po domu za dzieckiem, a na dole nie ma warunków dobrych na szaleństwa dwulatka. Ciekawe jak to będzie po porodzie wyglądać. Pewnie będę siedzieć z dziećmi w pokoju i ryczeć, bo nie będę miała siły z dwójką na rękach zejść po schodach.
Nie mogę sobie wyobrazić co będzie z M gdy ja pojadę rodzić. Kto się tym dzieckiem zajmie. Mąż nie chce brać urlopu, bo mówi że cztery baby w domu będą to niech się zajmą, a ja nie chcę ani myśleć o tym, bo wiem, że dziecka w jednym kawałku po powrocie nie zastanę. A też nie chcę syna narażać na szprycowanie go środkami uspokajającymi. Boje się, że będą go faszerowały relanium czy czymś żeby mieć spokój.
Teściowa powiedziała, że najlepiej by było jakbym sobie M wzięła do szpitala, bo on tu beze mnie nie będzie. A przed ostatnią wizytą to zaczęła w ogóle histeryzować, żebym torbę już brała i w szpitalu została, bo jak zacznę w domu rodzić, to ona mnie nie zawiezie (też jej tak kiedyś powiem, jak na starość będzie chciała żeby ją do lekarza zawieźć). W pierwszej ciąży ostatnie dni przed porodem spędzałam na uczelni, bo wiedziałam, że z domu mnie nikt nie zawiezie, a tam przynajmniej był postój taksówek pod nosem. Z jednej strony teściowa by chciała, żebym już w szpitalu leżała, ale z drugiej moim synkiem się nie zajmie w tym czasie. Lamentuje tylko, że jak pojadę rodzić to one sobie z nim rady nie dadzą. Ja jej raz na to powiedziałam -"to ja sama w ciąży sobie radzę, a wy we cztery sobie nie poradzicie?", to ją trochę zatkało.
Ręce opadają i brak słów...Ja bym zrobiła tak gdybym była na twoim miejscu. Spakowała siebie i dziecko i czekała na męża przy drzwiach z walizkami i powiedziała, że nie masz siły już tak żyć i chcesz się wyprowadzić nawet do hotelu bo więcej nie wytrzymasz. Ja wiem że jest ci ciężko że nie masz znajomych itp ale mąż traktuje cię jak służące i wszystko jest na twojej głowie a to nie jest dobre zwłaszcza w twoim stanie.
OdpowiedzUsuńCzytam Twój wpis, i przeraża mnie to, jaki ciężki żywot masz z tą rodziną męża. Wiem, często synowa jest wrogiem, na pewno nie jest kimś bliskim dla teściowej i odwrotnie - ale to przeraża, jak ludzie potrafią być bezwzględni.
OdpowiedzUsuńFaktycznie - nie widać żadnej ulgi, mało tego - chyba bardziej odpoczywałabyś będąc w pracy niż będąc z małym dzieckiem w domu z domem na głowie.
Pamiętaj, że rozmowa z mężem nigdy nie zaszkodzi - o ile jest spokojna i stonowana... Walcz o siebie.
Trzymam kciuki, głowa do góry! :* MG
Napisałam Ci taki piękny i długi komentarz wczoraj a widzę, że go nie ma.
OdpowiedzUsuńSzkoda - musisz mieć dużo wiary w siebie i siły. Przezwyciężysz te trudne dni. Jestem pewna że rozmowa z mężem (spokojna i stonowana) na pewno nie zaszkodzi... a może jednak pomóc. Na pewno nic nie tracisz.
Trzymamy kciuki za Was, MG.
http://care-mg.blogspot.com/
Musisz coś z tym wszystkim zrobić a raczej coś z Twoim mężem. W końcu jesteście dla siebie (teoretycznie) najbliższymi osobami a on raczej nie okazuje tego wtedy kiedy powinien. Ty teraz najbardziej potrzebujesz pomocy i wsparcia i to właśnie on powinien je najbardziej Ci okazać. Musisz coś z tym zrobić, zwracać mu uwagę. Chyba nie chce być całe życie nieszczęśliwa w swoim małżeństwie? O to trzeba walczyć.
OdpowiedzUsuńOj, to Ty już dawno urodziłaś! Czemu się nie odzywasz? Pewno czasu brak. Rozumiem. Jak znajdziesz chwilkę odezwij się na mail czy coś, bo martwię się!
OdpowiedzUsuńCo tam u Ciebie? Już urodziłaś? Jak tam Ci się żyje? Daj znać.
OdpowiedzUsuń