Dzisiaj trochę z naszej codzienności.
Dzieciaki dosłownie tydzień pochodziły do szkoły i się pochorowały. Choć pochorowały, to może za duże słowo. Przeziębiły się. Lekko podwyższona temperaturka i duży katar. A że w obecnych czasach z katarem się siedzi w domu, to siedzieliśmy. Na szczęście po kilku dniach przeszło.
Za to powrót do szkoły dla Faustynki okazał się trudny, mimo iż początek roku zaczęła w rewelacyjnym nastroju i nawet po kilku dniach twierdziła, że jest lepiej niż w przedszkolu, chociaż może trochę nudno na lekcjach. Kurczę, radość nie trwała długo, bo gdy trzeba było po przeziębieniu wrócić do szkoły, pojawił się stres. Biedulka, znowu płacz i ból brzuszka. Na szczęście z każdym dniem mniejszy, ale...
Od połowy lipca leczymy gradówkę.
Pierwsza maść od lekarza rodzinnego nietrafiona. Totalny niewypał.
Do okulisty termin na 7 października!
Pod koniec sierpnia powieka Faustynki spuchła. Dzwoniłam do okulisty czy nie zwolnił się jakiś wcześniejszy termin. Pani w rejestracji powiedziała, że choćby się zwolnił, to będzie nasza pierwsza wizyta i nie może zostać przyspieszona, bo pierwszeństwo mają stali pacjenci, ale doradziła żeby przyjść następnego dnia pomiędzy godziną 9 a 12 i zapytać Pani doktor czy przyjmie.
W sumie to jednego nie rozumiem, bo jak się potem okazało, siedzą tam obydwie obok siebie w gabinecie, więc mogła się jej od razu zapytać, ale dobra.
Następnego dnia wyruszyłam z dziećmi do przychodni. Przed godziną 11 zajęłam miejsce w mega kolejce do Pani okulistki. Nie chciałam się tak wbijać, że to tylko po receptę, bo i tak by mnie pewnie inni pacjenci zjedli. Wyczekaliśmy się, że hoho. Gdy nadeszła nasza kolej (no nasza-nie nasza) i weszliśmy do gabinetu, zapytałam grzecznie czy nas Pani doktor przyjmie i nawet nie dała mi dokończyć, tylko w połowie zdania zaczęła się drzeć i tak się darła, że mnie nie przyjmie, że ona jest po urlopie, dopiero wróciła, ma zaległości, nie ma czasu i tak przez 10 minut się na mnie darła. Gdy wreszcie udało mi się wtrącić, że to nie chodzi o mnie, tylko o receptę dla dziecka, bo ma gradówkę, to ona jeszcze ze złością: "Jaką receptę?!", "Jaką gradówkę?!". Powtarzam spokojnie, że córka ma gradówkę na powiece i jej teraz ta powieka spuchła, a maść od lekarza rodzinnego nic nie pomogła, a jesteśmy tu umówieni dopiero na październik. Spojrzała na Faustynę: "No faktycznie, ma gradówkę" i wypisała maść Dexamytrex i kazała moczyć rumiankiem, co nie trwało dłużej niż 30 sekund. Powiedziała też, że jak nie pomoże to trzeba będzie zrobić zabieg.
Nie bardzo rozumiem po co było się tak drzeć, szargać zdrowie swoje, no i moje. Mogła normalnie powiedzieć, że nas nie przyjmie, ale pewnie gdyby od razu dała mi dokończyć zdanie, to byśmy wyszli stamtąd 10 minut wcześniej z tą receptą.
I tak widzę plus w tej sytuacji. Kilka lat temu bym pewnie wyszła stamtąd z płaczem, a teraz widzę, że mam coraz bardziej wyjebane na takich szajbusów, o przepraszam, choleryków.
Dexamytrex pomagał. Było widać sporą poprawę, ale jakby nie do końca, bo ciągle ta grudka, choć malutka, była na powiece. Tydzień temu w piątek powieka znowu spuchła! Zjeździliśmy kilku okulistów, ale nigdzie nie chcieli przyjąć Faustynki. W końcu w szpitalu się zlitował jeden okulista, popatrzył i od razu umówił zabieg wycięcia gradówki w znieczuleniu ogólnym na za tydzień, bo wg niego nie ma ujścia z kanalików i tu już nic nie pomoże.
Teraz to mi się wydaje, że po prostu nie mają pacjentów na tego typu zabiegi (a co za tym idzie kasy) skoro tak szybko znalazł się termin.
W sobotę pojechaliśmy do Ambulatorium Okulistycznego aby skonsultować to z innym okulistą, tym bardziej, że ta nabrzmiała powieka córkę bolała. Wyczekaliśmy się pół dnia, ale było warto, bo w końcu zeszłą do nas młoda Pani doktor, wybadała DOKŁADNIE Faustynę, wysłuchała jakie leczenie do tej pory zastosowaliśmy i powiedziała, że musimy wygrzewać, masować, cisnąć mocno gradówkę, bo jest ujście JEST UJŚCIE z kanalików i trzeba mocno ściskać, a wydzielina będzie wypływać. NIE ROBIĆ MOKRYCH OKŁADÓW! Wygrzewać za pomocą ciepłej łyżki lub przykładać buteleczkę z gorącą wodą. Przepisała całkiem inną maść, do tego krople i jeszcze specjalistyczne chusteczki do higieny powiek.
Cały weekend znęcaliśmy się intensywnie nad powieką, która była spuchnięta, aż fioletowa. Zaczęła wyciekać ta ropka ciupinkę. Czyli jednak ujście jest.
Młoda od tygodnia nie chodzi do szkoły, żeby nie zaziębić powieki. Wygrzewamy non stop i masujemy. 4x dzienie maść, 4x dziennie krople, rano i wieczorem chusteczki. Biedne dziecko. I tak że ona daje sobie wciskać tą maść pod powiekę i te krople zakrapiać, bo gdyby to Maćka spotkało, to ja sobie nie wyobrażam...
Rano powieka wygląda na zupełnie zdrową. Może jest po nocy wygrzana? W kąciku ma też zebraną ropkę, co widocznie w nocy lepiej schodzi. Natomiast w ciągu dnia tą grudkę pod powieką wybija mimo tych wszystkich zabiegów. Aż się boję, że trzeba będzie to w szpitalu usunąć, co wcale nie daje gwarancji, że po wyłyżeczkowaniu za chwile znów się w tym miejscu nie pojawi gradówka, więc jaki w tym sens?
Macie jakieś doświadczenia z gradówką? Co pomogło?
Ja raz w życiu, na studiach, miałam gradówkę i niespecjalnie się nią przejmowałam. Trochę masowałam złotą obrączką, ale z tego co wiem, to z tym złotem zabobon, chodzi o masaż po prostu. Trzy miesiące żyłyśmy tak sobie w symbiozie zanim trafiłam do okulisty. Pani doktor też wtedy mówiła, że tylko zabieg, bo to za długo się utrzymuje, ale zapisała jakąś maść i krople, których nazwy nie pamiętam i pomogło jak ręką odjął.
Z moją insulinoopornością zastój na razie. Nie robiłam dodatkowych badań, nie wybrałam się jeszcze do endokrynologa. Na razie na tapecie gradówka. Choć powiem Wam, że testuję takie "czary-mary". Łykam tabletki z morwą białą. Początkowo bardzo ostrożnie po jednej dziennie, bo opinie czytałam różne, ale już wiem dlaczego są takie rozbieżne. Dużo osób kupuje ją na odchudzanie, ale nie biorą pod uwagę tego, że morwa obniża cukier i jak ktoś mimo nadwagi ma poziom glukozy w normie, to może czuć się po tych tabletkach słabo i mieć zawroty głowy. Ja czuję się bardzo dobrze, powiedziałabym nawet, że rewelacyjnie. Mam dużo więcej energii. I UWAGA UWAGA! Zaczęłam więcej jeść. A waga ciągle stoi w tym samym miejscu, aż się nadziwić nie mogę. Ja mam ciągle 50,9 - 51 kg. Nawet teraz siedząc z córką cały czas w domu, a już tydzień minął. 30 miut przed posiłkiem połykam tą tabletkę. Zobaczymy. Za jakiś czas wybiorę się na badania. Jeśli glukoza mi nie podskoczyła mimo, właściwie normalnego jedzenia, to znaczy, że to działa.