czwartek, 1 września 2011

Moja historia cz. 3.

W II. cz. obiecałam, że napiszę o tym jak było po ślubie.
Dostałam wówczas wiele komentarzy.
Jeden zacytuję:
"Co za bezsens...  
Jak ma być gotowy do małżeństwa ktoś, kto nie potrafi sprzeciwstawić się mamusi? A potem co? Ona będzie decydowała o narodzinach dziecka, o kupnie mieszkania czy domu, o wyjazdach na urlopy?  
Jak się pojawi wnuk, to będzie powtórka z tego, co było przed ślubem.  
Trzeba było wziąć ten swój skromny ślub w tajemnicy i od samego początku dać rodzicom do zrozumienia, że wam na głowę wchodzić nie będą... Bo teraz jak już daliście sobie raz na nią wejść, to pozamiatane."

Tak, moja matka chciała decydować o wszystkim. Porostu od zawsze żyła moim życiem jakby było ono jej (cz. 1., cz. 2.).
Tak też było po ślubie.
Mogliśmy się od razu wyprowadzić do teściów lub wynająć sobie mieszkanie i mieć święty spokój, ale jestem jedynaczką, więc, jak to tak?
Nie chcieliśmy aby ktoś nam zarzucił, że "zostawiłam kochaną mamusię na stare lata". Tym bardziej, że mało kto wiedział jak na prawdę jest u mnie w domu, jak byłam całe życie traktowana i ile przez rodziców wycierpiałam. Ludzie zakładali, że jak jedynaczka, to na pewno wypieszczona, a było wręcz przeciwnie. Pisałam o tym wcześniej więc nie będę się już powtarzać. Poza tym ciągle miałam skrupuły. Jako jedyne dziecko czułam się odpowiedzialna i zobowiązana w przyszłości im pomóc, opiekować się nimi.

Ciągle mieliśmy z mężem nadzieję, że się ułoży, że będzie dobrze. Zawsze odnosiliśmy się do nich z szacunkiem i we wszystkim pomagaliśmy, a także staraliśmy się nie przeszkadzać, nie narzucać się. Jednak się przeliczyliśmy.

Dostaliśmy co prawda część domu do swojej dyspozycji - kawałek parteru. Rodzice mieszkali na pierwszym piętrze. Jednak matka ciągle przesiadywała z nami. Gdybyśmy z domu nie wychodzili, to pewnie było by to nawet 24 godziny na dobę.
Ciągle coś było nie tak, ciągle coś jej nie pasowało, o wszystko się czepiała, ubliżała mi. Np. przed weselem kuzynki wyzywała, że "ducia".  Bo nie zrobiłam sobie na głowie blond pudla, a ona innej fryzury "nie uznaje".
Mąż mi szepnął abym nie reagowała na głupie docinki, bo ona chce mnie sprowokować i zdenerwować do tego stopnia, abyśmy na to wesele nie pojechali, a ona aby miała pole do popisu w obsmarowywaniu mnie jaka to jestem wyrodna.
Matkę gryzło również to, że mamy własne pieniądze. Te które dostaliśmy w prezencie ślubnym od gości, dlatego też się tak wypytywała wszystkich ciotek, kto ile nam dał do koperty (pisałam o tym w cz. 2.).
Chciała żebyśmy się tych pieniędzy jak najszybciej pozbyli i rozporządzała co na co mamy wydać. Itp. Nie mogła znieść, że mając własną kasę nie jesteśmy od niej zależni. Kiedy kupiliśmy sobie samochód była bardzo zadowolona, jednak szybko ją zgasiliśmy, że ze ślubnych pieniędzy nie wydaliśmy ani złotówki. Szykowały się w rodzinie kolejne wesela, a ona zaczęła nam wpierać ile komu mamy dać na prezent, w co mamy się ubrać, jak mam się uczesać. My na te wesela już nie jechaliśmy. Oczywiście była wojna, bo że ja mam rodzinie w dupie i wolałam jechać na zajęcia na uczelni niż do kochanej rodzinki.
Kiedy kupiliśmy sobie łóżko, aby nie spać na tej starej, ciasnej, skrzypiącej i niewygodnej wersalce oczywiście wybuchła awantura, bo przecież wersalka jest dobra. Chcieliśmy sobie trochę przemeblować, poprzestawiać meble, to też szukała problemów. Jednak po kilku dniach zaświeciła jej się w głowie żarówka i kazała nam kupić cały komplet sypialniany do tego łóżka (szafa, komoda i takie tam) z myślą że pozbędziemy się nareszcie pieniędzy. Ale my wiedzieliśmy, że długo tu mieszkać nie będziemy więc bez sensu jest się wprowadzać z takimi rzeczami.
Warunki mieszkalne mieliśmy kiepskie. Przydała by się nowa lodówka bo w tej zamrażalnik nie mroził, pralka, bo ta była całkowicie zepsuta i pranie musiałam robić ręcznie, albo pytać się o pozwolenie czy mogę skorzystać z pralki rodziców. Nie mieliśmy kuchenki tylko taką polową, przenośną na butle na której mieściły się jedynie dwa garnki, więc porządny obiad musiałam gotować na raty. Stare walące się meble i te ohydne ściany z grzybem i zapleśniałe podłogi. Wiedzieliśmy jednak, że nie możemy się wziąć za remont, bo nie chcieliśmy mieszkać z wiecznie wtrącającą się i czepiającą dosłownie o wszystko matką.
Nie mogliśmy znieść tego jej przesiadywania z nami. No chyba rozumiecie, jak to młode małżeństwo, chce się sobą nacieszyć a nie wysłuchiwać ciągle zrzędzącej baby. Częściej odwiedzaliśmy teściów, bo chociaż tam mieliśmy odrobinę spokoju. Mojej matce to nie pasowało. Zabraniała nam tam jeździć. Więc nie tłumaczyliśmy się gdzie jeździmy. Niemal każdego dnia jechaliśmy po moich skończonych zajęciach do teściów, a wracaliśmy pod wieczór do domu. Ona jednak przychodziła i przeszkadzała. Więc wracaliśmy jeszcze później. Ale ona potrafiła przyjść nawet o 22, 23 i siedzieć z nami do północy. Trudno było ją wyprosić, bo nie reagowała na nasze aluzje. Mówiłam, że musimy rano wstać i już jest późno. Ale ona wtedy z pretensją, że to trzeba było wcześniej wrócić, a to jest jej dom i może chodzić, wchodzić kiedy jej się podoba. A najciekawsze jest to, że zawsze wiedziała kiedy wejść. Tzn. w najmniej odpowiednim momencie. Ona strasznie nie chciała żebyśmy sobie zrobili dziecko więc tylko nasłuchiwała co i jak, żeby przerwać nasze miłosne uniesienia. Mieliśmy już tego serdecznie dość. Ja też już byłam tym wszystkim zmęczona, mąż tak samo. A tu było jeszcze coraz gorzej.
Jakby tego wszystkiego było mało, to przegrzebywała nasze wszystkie rzeczy, przeszukiwała szafki, przeglądała lodówkę, wszędzie grzebała pod naszą nieobecność, przeglądała nawet kosz na śmieci. To przecież widać jak się wraca do domu i jest coś poprzestawiane.
Kiedy coś jej nie pasowało, w czymś się z nią nie zgadzaliśmy, chcieliśmy po swojemu lub zwracaliśmy jej uwagę to kazała "wypierdalać", bo to jej dom i wszystko ma być tak jak ona chce.
Na mieście rozpowiadała że nic tylko "leżymy w łóżku i się pierdolimy". Była rozzłoszczona bo jej nie właziliśmy do dupy.
Czepiała się, że się nie uczę, że zawalę studia. Darła się, że "jak zrobimy sobie bachora to mamy wypierdalać z jej domu". Trochę nie rozumiem pojęcia "jej dom", nigdy w życiu nie zarobiła ani złotówki, a ten dom jest mojego ojca po jego rodzicach. Ale dobra, niech jej będzie.
Wracając do tematu. Kiedy moje kuzynki szybko po swoich ślubach zaciążyły, zaczęła mnie również podejrzewać o to samo. Czego ja wtedy nie usłyszałam. Że "jestem głupia", "że się skurwiłam", "jestem zwykłą kurwą", "pojebana", "popierdolona", "tylko seks nam w głowie" i że teraz to na pewno zawalę studia. Ale w rzeczywistości to ona chciała żebym ja te studia zawaliła, bo nie mogłam się okazać lepsza od moich kuzynek, ona by tego nie przeżyła. Przecież to były jej oczka w głowie.
Dlatego też po tym wszystkim, jakieś 9-10 miesięcy po ślubie, kiedy zaszłam w ciążę i byłam z tego powodu bardzo szczęśliwa, bałam się do tego przyznać i trzymaliśmy to z mężem w tajemnicy.
Jednak awantury były ciągle o coś, a ja bardzo źle znosiłam te pierwsze miesiące ciąży. Do tego ten codzienny stres, aby nie słyszeli jak wymiotuję. Dziękuję Bogu za tak wspaniałego męża, który przez cały ten trudny okres mnie bardzo wspierał, pomagał i o mnie dbał. Bez jego miłości nie dałabym sobie rady. A awantury z matką bez zmian. W końcu mąż stwierdził, że może jak będą wiedzieć o ciąży to się uspokoją i nie będą mnie denerwować. W jakiś dzień kiedy wyjątkowo źle się czułam, a ona znowu przyszła mnie gryźć, bo czemu to leżę w łóżku zamiast robić. I skakała do mnie jak diabeł. Mój mąż poklepał ją po ramieniu z uśmiechem na twarzy i słowami "niech się Pani uspokoi, będzie Pani babcią". A w łóżku leżę bo się źle czuję, wymiotuję non stop i lekarz kazał leżeć. Od tego momentu dopiero się zaczęło. Odstawiła straszny cyrk. Spakowała się i wyprowadziła - oczywiście tylko pod publikę. Jak obeszła wszystkie sklepy, koleżanki i sąsiadki, to na wieczór wróciła z tą spakowaną walizką. Oczywiście w domu ojciec wytoczył mi awanturę, "bo co ja mamusi zrobiłam, że się spakowała i poszła z domu". No ale sęk w tym, że nic nie zrobiłam. Powiedzieliśmy o ciąży, a ona poszła. Kiedy wróciła do domu ojciec przyszedł drugi raz i mówi "idź szukać mamy bo jeszcze nie wróciła". -"jak nie wróciła? przecież jest na górze", -"nie, nie ma jej", -"to może pojechała do xxx(swojej rodzinnej miejscowości)", - "co jej zrobiłaś? idź szukać mamy". Jeszcze powiedział, że jak wróci to ją mam przeprosić. A ona w tym momencie otworzyła drzwi i wparowała z nosem zadartym pod niebiosa, bo stała cały czas za drzwiami i się przysłuchiwała - ojciec wiedział o tym. Kazał się nam przeprosić, a raczej wymusił przeprosiny ode mnie, ja już tego samego nie usłyszałam. No cóż. Od tamtego momentu dziecko nazywają "problemem" i nie kryją swojego niezadowolenia. A takie awantury zaczęły wybuchać jeszcze częściej. Po prostu matka to przemyślała, że teraz to będzie wypadało coś pomóc, choćby dziecko przybawić jak będę musiała pojechać na uczelnię, bo przede mną ostatni, piąty rok. Poza tym, jak to z dzieckiem, będzie płakało, z czasem plątało się pod nogami, a ona nie potrzebuje. Ona się musi do południa wyspać, a później na miasto i "hulaj dusza piekła nie ma" do wieczora, a nie żeby się dzieckiem opiekować, albo nie wysypiać. Choć ja bym nigdy w życiu jej dziecka pod opieką nie zostawiła. Ale ona tego nie wie. Mieliśmy z mężem taki plan, że zaraz po porodzie się wyprowadzimy do jego rodziców. Ale wszystko rozwiązało się samo.
Jak już pisałam wyżej - źle znosiłam pierwsze miesiące ciąży, brałam nawet leki i lekarz zagroził, że jak nie będę o siebie dbała i leżała w łóżku to będę musiała leżeć w szpitalu. Więc prawie nie wychodziłam z pokoju. To był kolejny problem, bo w rodzinie szykowały się kolejne wesela. Powiedziałam matce, że nie mogę pojechać mimo iż bym bardzo chciała, niestety nie dam rady. Żeby to chociaż było gdzieś na miejscu, to tak na chwilkę, albo na sam ślub. Ale to 50 km od domu. Zaczęło się. Matka awantury nie zrobiła, ale nastawiła ojca. Wpadł zdenerwowany wieczorem do naszego pokoju, mój mąż akurat zmywał podłogi, a ojciec z pretensjami, że czemu matce nie pomagam, że powinnam sama wziąć kosiarkę i cały ogród wykosić, że nie miał jej kto ostatnio do lekarza odwieźć. Co ze mnie za córka i że bym się wstydziła. I jak mi przed rodziną nie wstyd żeby na wesele nie pojechać. Zaczął mnie wyzywać, że jestem "pizda", "głupia pizda". Powtarzał to chyba z dziesięć razy. Mąż stanął w mojej obronie, że przecież w ciąży jestem i tak nie można się na mnie wyżywać. Że leżę w łóżku, bo lekarz kazał, nie daję rady wstać, leki mam brać - wskazał ręką na cały worek lekarstw, jak nie to w szpitalu będę leżeć i nawet on sam podłogi dziś zmywa. Ojciec zaczął, że tyle bab w ciąży jest i chodzą. Mąż na to że jedne chodzą inne leżą, jedna się czuje dobrze, a inna nie i że Marta (moja kuzynka) przecież też całą ciążę leży i jest na zwolnieniu lekarskim, ale że jest jakaś uprzywilejowana to jej wolno, a mi nie. Ja z tego całego stresu, zapłakana i rozdygotana zaczęłam wymiotować. Ojciec nie wiedział co powiedzieć to zmienił temat, że jak jeszcze raz pojadę do teściów to mogę nie wracać i jak nam nie pasuje to mamy "wypierdalać z domu". Na koniec powiedział "od poniedziałku macie sobie szukać mieszkania i się stąd wynieść". Mąż zaczął mnie uspokajać i jak doszłam choć trochę do siebie, to spakowaliśmy się i przyjechaliśmy do teściów. Cała ta sytuacja miała miejsce na kilka dni przed naszą pierwszą rocznicą ślubu, więc teraz tak mówimy, że to taki prezent od moich rodziców dostaliśmy.
Minął od tego czasu ponad miesiąc, a ja odżyłam. Jestem już w 17 tygodniu ciąży i czuję cię dużo lepiej. Z rodzicami nie miałam kontaktu do wczoraj. Wczoraj wieczorem zadzwonił do mojego męża mój ojciec, żebyśmy sobie nasze łóżko zabrali, bo od przyszłego tygodnia przychodzą lokatorzy. Mój mąż spokojnie do niego mówił, że dobrze, łóżko to nie problem bo się porozkręca tylko musi sobie jakiś transport na materac załatwić, a mój ojciec z pyskiem "zabierać to bo wypierdolę wam to na pole" i się rozłączył.
 
Przepraszam za ogromną ilość niecenzuralnych słów jakie padły wyżej, ale pomimo iż sama takich nie używam, chciałam odzwierciedlić całą sytuację.

Jeśli chodzi o moich rodziców - może uznacie mnie za złą wyrodną córkę (nie dbam o to) - ale nie chcę mieć już nigdy z nimi kontaktu. Po tym wszystkim co przeszłam przez nich przez 23 lata więcej nie chcę. I nie chcę aby nasze dziecko, w przyszłości dzieci miały z nimi jakikolwiek kontakt.
Wreszcie się uwolniłam.
Zaczynam nowe życie.