sobota, 1 marca 2014

Do porodu coraz bliżej - to już 36 tydzień dobiega końca. Tydzień temu byłam u mojego ginekologa. Dziecko rozwija się prawidłowo, wszystko jest w porządku. Ja mam niestety anemię, więc lekarz zwiększył mi dawkę żelaza. Następną wizytę wyznaczył na 14-go marca. Nie mogę się doczekać rozwiązania, chciałabym już mieć to wszystko za sobą. Czuję się... jak wielka ciężarówka. Nie utyłam dużo, bo 9-10 kg, ale wszystkie odłożyły się na brzuchu. Ciężko mi chodzić, siedzieć też niewygodnie, już nie wspomnę o bezsenności spowodowanej kopniakami, trudnościami z oddychaniem, brakiem możliwości znalezienia komfortowej pozycji do snu. Jestem ciągle zmęczona, a tu brak pomocy od kogokolwiek. Nie mam rodzeństwa, nie mam rodziców, znajomych. Jestem sama, oprócz męża nie mam nikogo, ale jego też wiecznie nie ma w domu. Dopiero co babcia była w szpitalu, to codziennie do niej jeździł, a teraz dziadek od strony teścia ma problemy ze zdrowiem i oczywiście mój mąż go zawoził dziś rano do szpitala i jeszcze nie wrócił. Mój mąż swoją rodziną opiekuje się bardziej niż mną. Może to moja wina, może powinnam zacząć narzekać, skarżyć się na dolegliwości ciążowe i brak pomocy. Może by zauważył że go potrzebuję, albo raczej zaczęły by się niepotrzebne kłótnie, bo narzekam bez powodu a przecież nic nie robię (no bo jak kobieta nie pracuje to przecież tylko leży w domu całymi dnami, a wszystko się robi samo). Każdemu się wydaje, że jestem niezniszczalna, że nic mi nie jest, mnie to nic nigdy nie boli. A ja po prostu nie mówię, bo skoro się ktoś nie pyta jak się czuję, to widocznie go to nie obchodzi, więc po co mam go zadręczać. Jeszcze mam taki charakter, że nie lubię okazywać słabości i chcę sobie sama ze wszystkim poradzić. Męża tyle razy proszę, żeby wracał po pracy prosto do domu, bo jest mi ciężko, ale to teściowa ma na to większy wpływ ode mnie, bo przecież to ona ma zachcianki. Tym czasem ja nie mogę w spokoju zrobić i zjeść śniadania, bo cały czas biegam za niesfornym synem. Najgorsze jest to, że mi nikt nie zerknie na niego ani 5 minut, tylko w jednej ręce jego ze schodów znoszę w drugiej kosz z ciuchami do prania. Szlag mnie trafia, bo siostry męża na tabletach tylko siedzą, teściowa na laptopie i jak parę razy, którąś poprosiłam żeby zerknęła na M. bo idę się wysikać, to po dosłownie 2 minutach wracam, no i - "gdzie dziecko?" pytam, - "a nie wiem, dopiero tu był". A M już skacze po stole w salonie, albo świeczniki jakieś tłucze, albo grzebie w psiej misce, gaz wyodkręca w kuchni, albo w skarpetach na dwór wyjdzie. I w rezultacie się nie ruszam bez niego nigdzie. Obiad też mi ciężko ugotować, bo praktycznie cały czas biegam po domu za dzieckiem, a na dole nie ma warunków dobrych na szaleństwa dwulatka. Ciekawe jak to będzie po porodzie wyglądać. Pewnie będę siedzieć z dziećmi w pokoju i ryczeć, bo nie będę miała siły z dwójką na rękach zejść po schodach.

Nie mogę sobie wyobrazić co będzie z M gdy ja pojadę rodzić. Kto się tym dzieckiem zajmie. Mąż nie chce brać urlopu, bo mówi że cztery baby w domu będą to niech się zajmą, a ja nie chcę ani myśleć o tym, bo wiem, że dziecka w jednym kawałku po powrocie nie zastanę. A też nie chcę syna narażać na szprycowanie go środkami uspokajającymi. Boje się, że będą go faszerowały relanium czy czymś żeby mieć spokój.

Teściowa powiedziała, że najlepiej by było jakbym sobie M wzięła do szpitala, bo on tu beze mnie nie będzie. A przed ostatnią wizytą to zaczęła w ogóle histeryzować, żebym torbę już brała i w szpitalu została, bo jak zacznę w domu rodzić, to ona mnie nie zawiezie (też jej tak kiedyś powiem, jak na starość będzie chciała żeby ją do lekarza zawieźć). W pierwszej ciąży ostatnie dni przed porodem spędzałam na uczelni, bo wiedziałam, że z domu mnie nikt nie zawiezie, a tam przynajmniej był postój taksówek pod nosem. Z jednej strony teściowa by chciała, żebym już w szpitalu leżała, ale z drugiej moim synkiem się nie zajmie w tym czasie. Lamentuje tylko, że jak pojadę rodzić to one sobie z nim rady nie dadzą. Ja jej raz na to powiedziałam -"to ja sama w ciąży sobie radzę, a wy we cztery sobie nie poradzicie?", to ją trochę zatkało.