piątek, 23 grudnia 2011

Coraz bliżej Święta!

Święta się zbliżają wielkimi krokami. Z tej okazji życzę Wam wszystkiego najlepszego, dużo szczęścia i radości nie tylko w okresie świątecznym czy Nowym Roku, ale całym życiu.
Trzymajcie się ciepło!
 
Właśnie zaczynam 34 tydzień ciąży.
Jest mi już ciężko. Plecy strasznie bolą. Przytyłam 8 kg, ale waga rozłożyła się nierównomiernie, bo tylko na brzuchu. Cieszę się, ale tego samego nie może powiedzieć mój kręgosłup.
Do porodu już niedługo. Trochę się boję, że mogę zacząć rodzić w sesji. Termin wypada na jej koniec, ale wiadomo, różnie to bywa. Czasami tydzień w tą lub w tamtą. Nie da się przewidzieć dokładnej daty porodu.
Nie mogę się już doczekać.
Powoli kompletujemy z mężem wyprawkę do szpitala, zarówno dla mnie jak i dla maleństwa :)
Na ostatniej wizycie u ginekologa okazało się że nasze maleństwo wcale nie jest takie maleńkie. Dwa tygodnie temu czyli w 31/32 tygodniu ciąży - 2200g. Lekarz stwierdził, że do porodu osiągnie ponad 3 kg. Cieszę się bardzo, bo ja w dniu porodu wżyłam 1,7 kg. Wiem że ta waga podana przez ginekologa to jest +/- 300g, ale tak czy siak waga jest dobra jak na te tygodnie.
Ostatnio się z mężem przestraszyliśmy, bo jak zawsze czułam silne kopnięcia, to dwa dni temu ruchy dziecka osłabły. Już mieliśmy jechać do szpitala, ale jeszcze zjadłam trochę czekolady i wszystko wróciło do normy.
Zauważyłam, że gdy jestem zmęczona to dziecko również jest mniej aktywne i cały czas śpi. Muszę się oszczędzać, choć to niełatwe studiując dziennie.
Na szczęście już Święta to sobie odpoczniemy ;)


sobota, 3 grudnia 2011

Ech...

Mój blog po raz kolejny został zaatakowany przez "Trole".
No cóż, takie życie.
Ale jak wam nie wstyd pisać o kimś kogo nie znacie, a nawet nie doczytując jego historii: "idiotka", "debilka", "jęczydupa"...
Wybaczcie, ale to świadczy tylko o was i waszym braku wychowania.

Nie jestem zwolenniczką usuwania komentarzy, ponieważ uważam że każdy ma prawo do własnej opinii, do własnego zdania. Jednak to już lekka przesada.

Wszystkie obraźliwe komentarze, a także te niezwiązane z tematem będą przeze mnie usuwane.

piątek, 25 listopada 2011

Nowinki

Co u mnie nowego?
Brzuszek rośnie :) Właśnie zaczynam 30 tydzień ciąży. Do porodu już bliżej niż dalej. Jeszcze się nie stresuję, wręcz nie mogę się doczekać kiedy przytulę do serduszka tę małą istotkę, którą noszę w brzuszku.
Mąż jest bardzo dumny i szczęśliwy. Ciągle mi powtarza jak bardzo mnie podziwia i jaki jest ze mnie dumny, pomimo tych wszystkich nieprzyjemnych sytuacji z rodzicami i trudnej ciąży. Twierdzi, że jestem bardzo silna i nie narzekam mimo tych wszystkich dolegliwości. A jest ich sporo. Z resztą o początkach ciąży już wcześniej wspominałam. A teraz w III trymestrze bóle pleców, nóg, czasami brzucha (mały strasznie kopie), zgaga, bezsenność... można by tak wyliczać bez końca. Ale znoszę to wszystko z uśmiechem na twarzy, bo wiem że to dla dzieciątka.
Uwielbiam mojego męża. Strasznie o mnie dba. Pyta czy mi czegoś nie potrzeba, czy coś kupić, masuje mi plecy, przytula. Jest kochany. Bardzo to wszystko doceniam, bo mojego ojca nigdy nie było, nigdy się nie interesował domem ani mną, więc wyniosłam z rodzinnego domu nieco inny obraz męża i ojca.
Jestem bardzo szczęśliwa.
Studiuję. To już piąty rok. Matka rozpowiada, że "nasrałam w dół" i zawaliłam studia. Po co ona wygaduje takie bzdury, przecież nic na ten temat nie wie. A ludzie są tak głupi i lubią się bawić w ploty, że aż mi ich szkoda.
Mieszkamy nadal u teściów, ale odkładamy pieniążki na własne mieszkanie. No jeszcze trochę to potrwa, ale damy radę.
Teściowie jak teściowie. Są w porządku. A wiadomo jak wszędzie zdarzają się lepsze lub gorsze chwile. Z resztą po tym co przeszliśmy z moimi rodzicami, wszystko będzie lepsze.
Ogólnie jestem zadowolona.
Z moimi rodzicami nie mam kontaktu i dobrze.
Czasami jakieś znajome twarze zaczepiają moją teściową i opowiadają, że moja matka to... moja matka tamto...
No po prostu bardzo źle się o nas wyraża. Ludzie współczują i pytają się czy ja jestem adoptowana, bo to niemożliwe, aby rodzona matka takie rzeczy mówiła i tak się zachowywała.
Mnie to nie dziwi. Podobno jest chora. Kiedyś sąsiadka mi powiedziała, żebym się nie przejmowała bo moja matka ma żółte papiery. Nie wiem ile w tym prawdy. Nigdy się o takich rzeczach nie rozmawiało u mnie w domu.
Ale jeśli to prawda, to by wiele wyjaśniało. Szkoda tylko, że przez te wszystkie lata niewiedzy traktowałam ją jak normalnego człowieka i tak przez nią cierpiałam.
Po łóżko nie pojechaliśmy. Z resztą zostało tam jeszcze trochę rzeczy. Ale dobrze, niech im to zostanie. My się już nie chcemy denerwować. Szkoda zdrowia.
Zaczęłam nowe życie, jestem szczęśliwa i młodsza o kilka lat. Nareszcie możemy z mężem normalnie żyć.

czwartek, 1 września 2011

Moja historia cz. 3.

W II. cz. obiecałam, że napiszę o tym jak było po ślubie.
Dostałam wówczas wiele komentarzy.
Jeden zacytuję:
"Co za bezsens...  
Jak ma być gotowy do małżeństwa ktoś, kto nie potrafi sprzeciwstawić się mamusi? A potem co? Ona będzie decydowała o narodzinach dziecka, o kupnie mieszkania czy domu, o wyjazdach na urlopy?  
Jak się pojawi wnuk, to będzie powtórka z tego, co było przed ślubem.  
Trzeba było wziąć ten swój skromny ślub w tajemnicy i od samego początku dać rodzicom do zrozumienia, że wam na głowę wchodzić nie będą... Bo teraz jak już daliście sobie raz na nią wejść, to pozamiatane."

Tak, moja matka chciała decydować o wszystkim. Porostu od zawsze żyła moim życiem jakby było ono jej (cz. 1., cz. 2.).
Tak też było po ślubie.
Mogliśmy się od razu wyprowadzić do teściów lub wynająć sobie mieszkanie i mieć święty spokój, ale jestem jedynaczką, więc, jak to tak?
Nie chcieliśmy aby ktoś nam zarzucił, że "zostawiłam kochaną mamusię na stare lata". Tym bardziej, że mało kto wiedział jak na prawdę jest u mnie w domu, jak byłam całe życie traktowana i ile przez rodziców wycierpiałam. Ludzie zakładali, że jak jedynaczka, to na pewno wypieszczona, a było wręcz przeciwnie. Pisałam o tym wcześniej więc nie będę się już powtarzać. Poza tym ciągle miałam skrupuły. Jako jedyne dziecko czułam się odpowiedzialna i zobowiązana w przyszłości im pomóc, opiekować się nimi.

Ciągle mieliśmy z mężem nadzieję, że się ułoży, że będzie dobrze. Zawsze odnosiliśmy się do nich z szacunkiem i we wszystkim pomagaliśmy, a także staraliśmy się nie przeszkadzać, nie narzucać się. Jednak się przeliczyliśmy.

Dostaliśmy co prawda część domu do swojej dyspozycji - kawałek parteru. Rodzice mieszkali na pierwszym piętrze. Jednak matka ciągle przesiadywała z nami. Gdybyśmy z domu nie wychodzili, to pewnie było by to nawet 24 godziny na dobę.
Ciągle coś było nie tak, ciągle coś jej nie pasowało, o wszystko się czepiała, ubliżała mi. Np. przed weselem kuzynki wyzywała, że "ducia".  Bo nie zrobiłam sobie na głowie blond pudla, a ona innej fryzury "nie uznaje".
Mąż mi szepnął abym nie reagowała na głupie docinki, bo ona chce mnie sprowokować i zdenerwować do tego stopnia, abyśmy na to wesele nie pojechali, a ona aby miała pole do popisu w obsmarowywaniu mnie jaka to jestem wyrodna.
Matkę gryzło również to, że mamy własne pieniądze. Te które dostaliśmy w prezencie ślubnym od gości, dlatego też się tak wypytywała wszystkich ciotek, kto ile nam dał do koperty (pisałam o tym w cz. 2.).
Chciała żebyśmy się tych pieniędzy jak najszybciej pozbyli i rozporządzała co na co mamy wydać. Itp. Nie mogła znieść, że mając własną kasę nie jesteśmy od niej zależni. Kiedy kupiliśmy sobie samochód była bardzo zadowolona, jednak szybko ją zgasiliśmy, że ze ślubnych pieniędzy nie wydaliśmy ani złotówki. Szykowały się w rodzinie kolejne wesela, a ona zaczęła nam wpierać ile komu mamy dać na prezent, w co mamy się ubrać, jak mam się uczesać. My na te wesela już nie jechaliśmy. Oczywiście była wojna, bo że ja mam rodzinie w dupie i wolałam jechać na zajęcia na uczelni niż do kochanej rodzinki.
Kiedy kupiliśmy sobie łóżko, aby nie spać na tej starej, ciasnej, skrzypiącej i niewygodnej wersalce oczywiście wybuchła awantura, bo przecież wersalka jest dobra. Chcieliśmy sobie trochę przemeblować, poprzestawiać meble, to też szukała problemów. Jednak po kilku dniach zaświeciła jej się w głowie żarówka i kazała nam kupić cały komplet sypialniany do tego łóżka (szafa, komoda i takie tam) z myślą że pozbędziemy się nareszcie pieniędzy. Ale my wiedzieliśmy, że długo tu mieszkać nie będziemy więc bez sensu jest się wprowadzać z takimi rzeczami.
Warunki mieszkalne mieliśmy kiepskie. Przydała by się nowa lodówka bo w tej zamrażalnik nie mroził, pralka, bo ta była całkowicie zepsuta i pranie musiałam robić ręcznie, albo pytać się o pozwolenie czy mogę skorzystać z pralki rodziców. Nie mieliśmy kuchenki tylko taką polową, przenośną na butle na której mieściły się jedynie dwa garnki, więc porządny obiad musiałam gotować na raty. Stare walące się meble i te ohydne ściany z grzybem i zapleśniałe podłogi. Wiedzieliśmy jednak, że nie możemy się wziąć za remont, bo nie chcieliśmy mieszkać z wiecznie wtrącającą się i czepiającą dosłownie o wszystko matką.
Nie mogliśmy znieść tego jej przesiadywania z nami. No chyba rozumiecie, jak to młode małżeństwo, chce się sobą nacieszyć a nie wysłuchiwać ciągle zrzędzącej baby. Częściej odwiedzaliśmy teściów, bo chociaż tam mieliśmy odrobinę spokoju. Mojej matce to nie pasowało. Zabraniała nam tam jeździć. Więc nie tłumaczyliśmy się gdzie jeździmy. Niemal każdego dnia jechaliśmy po moich skończonych zajęciach do teściów, a wracaliśmy pod wieczór do domu. Ona jednak przychodziła i przeszkadzała. Więc wracaliśmy jeszcze później. Ale ona potrafiła przyjść nawet o 22, 23 i siedzieć z nami do północy. Trudno było ją wyprosić, bo nie reagowała na nasze aluzje. Mówiłam, że musimy rano wstać i już jest późno. Ale ona wtedy z pretensją, że to trzeba było wcześniej wrócić, a to jest jej dom i może chodzić, wchodzić kiedy jej się podoba. A najciekawsze jest to, że zawsze wiedziała kiedy wejść. Tzn. w najmniej odpowiednim momencie. Ona strasznie nie chciała żebyśmy sobie zrobili dziecko więc tylko nasłuchiwała co i jak, żeby przerwać nasze miłosne uniesienia. Mieliśmy już tego serdecznie dość. Ja też już byłam tym wszystkim zmęczona, mąż tak samo. A tu było jeszcze coraz gorzej.
Jakby tego wszystkiego było mało, to przegrzebywała nasze wszystkie rzeczy, przeszukiwała szafki, przeglądała lodówkę, wszędzie grzebała pod naszą nieobecność, przeglądała nawet kosz na śmieci. To przecież widać jak się wraca do domu i jest coś poprzestawiane.
Kiedy coś jej nie pasowało, w czymś się z nią nie zgadzaliśmy, chcieliśmy po swojemu lub zwracaliśmy jej uwagę to kazała "wypierdalać", bo to jej dom i wszystko ma być tak jak ona chce.
Na mieście rozpowiadała że nic tylko "leżymy w łóżku i się pierdolimy". Była rozzłoszczona bo jej nie właziliśmy do dupy.
Czepiała się, że się nie uczę, że zawalę studia. Darła się, że "jak zrobimy sobie bachora to mamy wypierdalać z jej domu". Trochę nie rozumiem pojęcia "jej dom", nigdy w życiu nie zarobiła ani złotówki, a ten dom jest mojego ojca po jego rodzicach. Ale dobra, niech jej będzie.
Wracając do tematu. Kiedy moje kuzynki szybko po swoich ślubach zaciążyły, zaczęła mnie również podejrzewać o to samo. Czego ja wtedy nie usłyszałam. Że "jestem głupia", "że się skurwiłam", "jestem zwykłą kurwą", "pojebana", "popierdolona", "tylko seks nam w głowie" i że teraz to na pewno zawalę studia. Ale w rzeczywistości to ona chciała żebym ja te studia zawaliła, bo nie mogłam się okazać lepsza od moich kuzynek, ona by tego nie przeżyła. Przecież to były jej oczka w głowie.
Dlatego też po tym wszystkim, jakieś 9-10 miesięcy po ślubie, kiedy zaszłam w ciążę i byłam z tego powodu bardzo szczęśliwa, bałam się do tego przyznać i trzymaliśmy to z mężem w tajemnicy.
Jednak awantury były ciągle o coś, a ja bardzo źle znosiłam te pierwsze miesiące ciąży. Do tego ten codzienny stres, aby nie słyszeli jak wymiotuję. Dziękuję Bogu za tak wspaniałego męża, który przez cały ten trudny okres mnie bardzo wspierał, pomagał i o mnie dbał. Bez jego miłości nie dałabym sobie rady. A awantury z matką bez zmian. W końcu mąż stwierdził, że może jak będą wiedzieć o ciąży to się uspokoją i nie będą mnie denerwować. W jakiś dzień kiedy wyjątkowo źle się czułam, a ona znowu przyszła mnie gryźć, bo czemu to leżę w łóżku zamiast robić. I skakała do mnie jak diabeł. Mój mąż poklepał ją po ramieniu z uśmiechem na twarzy i słowami "niech się Pani uspokoi, będzie Pani babcią". A w łóżku leżę bo się źle czuję, wymiotuję non stop i lekarz kazał leżeć. Od tego momentu dopiero się zaczęło. Odstawiła straszny cyrk. Spakowała się i wyprowadziła - oczywiście tylko pod publikę. Jak obeszła wszystkie sklepy, koleżanki i sąsiadki, to na wieczór wróciła z tą spakowaną walizką. Oczywiście w domu ojciec wytoczył mi awanturę, "bo co ja mamusi zrobiłam, że się spakowała i poszła z domu". No ale sęk w tym, że nic nie zrobiłam. Powiedzieliśmy o ciąży, a ona poszła. Kiedy wróciła do domu ojciec przyszedł drugi raz i mówi "idź szukać mamy bo jeszcze nie wróciła". -"jak nie wróciła? przecież jest na górze", -"nie, nie ma jej", -"to może pojechała do xxx(swojej rodzinnej miejscowości)", - "co jej zrobiłaś? idź szukać mamy". Jeszcze powiedział, że jak wróci to ją mam przeprosić. A ona w tym momencie otworzyła drzwi i wparowała z nosem zadartym pod niebiosa, bo stała cały czas za drzwiami i się przysłuchiwała - ojciec wiedział o tym. Kazał się nam przeprosić, a raczej wymusił przeprosiny ode mnie, ja już tego samego nie usłyszałam. No cóż. Od tamtego momentu dziecko nazywają "problemem" i nie kryją swojego niezadowolenia. A takie awantury zaczęły wybuchać jeszcze częściej. Po prostu matka to przemyślała, że teraz to będzie wypadało coś pomóc, choćby dziecko przybawić jak będę musiała pojechać na uczelnię, bo przede mną ostatni, piąty rok. Poza tym, jak to z dzieckiem, będzie płakało, z czasem plątało się pod nogami, a ona nie potrzebuje. Ona się musi do południa wyspać, a później na miasto i "hulaj dusza piekła nie ma" do wieczora, a nie żeby się dzieckiem opiekować, albo nie wysypiać. Choć ja bym nigdy w życiu jej dziecka pod opieką nie zostawiła. Ale ona tego nie wie. Mieliśmy z mężem taki plan, że zaraz po porodzie się wyprowadzimy do jego rodziców. Ale wszystko rozwiązało się samo.
Jak już pisałam wyżej - źle znosiłam pierwsze miesiące ciąży, brałam nawet leki i lekarz zagroził, że jak nie będę o siebie dbała i leżała w łóżku to będę musiała leżeć w szpitalu. Więc prawie nie wychodziłam z pokoju. To był kolejny problem, bo w rodzinie szykowały się kolejne wesela. Powiedziałam matce, że nie mogę pojechać mimo iż bym bardzo chciała, niestety nie dam rady. Żeby to chociaż było gdzieś na miejscu, to tak na chwilkę, albo na sam ślub. Ale to 50 km od domu. Zaczęło się. Matka awantury nie zrobiła, ale nastawiła ojca. Wpadł zdenerwowany wieczorem do naszego pokoju, mój mąż akurat zmywał podłogi, a ojciec z pretensjami, że czemu matce nie pomagam, że powinnam sama wziąć kosiarkę i cały ogród wykosić, że nie miał jej kto ostatnio do lekarza odwieźć. Co ze mnie za córka i że bym się wstydziła. I jak mi przed rodziną nie wstyd żeby na wesele nie pojechać. Zaczął mnie wyzywać, że jestem "pizda", "głupia pizda". Powtarzał to chyba z dziesięć razy. Mąż stanął w mojej obronie, że przecież w ciąży jestem i tak nie można się na mnie wyżywać. Że leżę w łóżku, bo lekarz kazał, nie daję rady wstać, leki mam brać - wskazał ręką na cały worek lekarstw, jak nie to w szpitalu będę leżeć i nawet on sam podłogi dziś zmywa. Ojciec zaczął, że tyle bab w ciąży jest i chodzą. Mąż na to że jedne chodzą inne leżą, jedna się czuje dobrze, a inna nie i że Marta (moja kuzynka) przecież też całą ciążę leży i jest na zwolnieniu lekarskim, ale że jest jakaś uprzywilejowana to jej wolno, a mi nie. Ja z tego całego stresu, zapłakana i rozdygotana zaczęłam wymiotować. Ojciec nie wiedział co powiedzieć to zmienił temat, że jak jeszcze raz pojadę do teściów to mogę nie wracać i jak nam nie pasuje to mamy "wypierdalać z domu". Na koniec powiedział "od poniedziałku macie sobie szukać mieszkania i się stąd wynieść". Mąż zaczął mnie uspokajać i jak doszłam choć trochę do siebie, to spakowaliśmy się i przyjechaliśmy do teściów. Cała ta sytuacja miała miejsce na kilka dni przed naszą pierwszą rocznicą ślubu, więc teraz tak mówimy, że to taki prezent od moich rodziców dostaliśmy.
Minął od tego czasu ponad miesiąc, a ja odżyłam. Jestem już w 17 tygodniu ciąży i czuję cię dużo lepiej. Z rodzicami nie miałam kontaktu do wczoraj. Wczoraj wieczorem zadzwonił do mojego męża mój ojciec, żebyśmy sobie nasze łóżko zabrali, bo od przyszłego tygodnia przychodzą lokatorzy. Mój mąż spokojnie do niego mówił, że dobrze, łóżko to nie problem bo się porozkręca tylko musi sobie jakiś transport na materac załatwić, a mój ojciec z pyskiem "zabierać to bo wypierdolę wam to na pole" i się rozłączył.
 
Przepraszam za ogromną ilość niecenzuralnych słów jakie padły wyżej, ale pomimo iż sama takich nie używam, chciałam odzwierciedlić całą sytuację.

Jeśli chodzi o moich rodziców - może uznacie mnie za złą wyrodną córkę (nie dbam o to) - ale nie chcę mieć już nigdy z nimi kontaktu. Po tym wszystkim co przeszłam przez nich przez 23 lata więcej nie chcę. I nie chcę aby nasze dziecko, w przyszłości dzieci miały z nimi jakikolwiek kontakt.
Wreszcie się uwolniłam.
Zaczynam nowe życie.

sobota, 27 sierpnia 2011

Odnośnie ostatnich komentarzy


Chciałam podziękować serdecznie za komentarze pod ostatnim postem. A w szczególności Pani Halince, która jako jedna z nielicznych zrozumiała treść.
Przykro mi, że wiele osób, które odwiedziły mojego bloga w ostatnim czasie nie potrafi czytać ze zrozumieniem.

Gdybyście czytali ze zrozumieniem, to wiedzielibyście, że zdaję jedynie relacje z przygotowań do ślubu a nie ubolewam nad sobą i całą sytuacją.

Poza tym skąd takie komentarze kiedy nie zna się sytuacji. Jeśli nie wiesz o co chodzi, nie czytałeś pierwszej części - w tytule wyraźnie zaznaczone "część 2", to nie komentuj, bo to co piszesz jest bez sensu.

I jakie nasze "wpadki"? Nie było żadnej wpadki, więc nie rozumiem skąd taki obraźliwy komentarz.

Skąd stwierdzenie, że jak ktoś nie ma pieniędzy to nie jest gotowy na ślub?
Co ma piernik do wiatraka? Jeśli ktoś nie ma pieniędzy, to nie jest gotowy na zorganizowanie wesela. Na ślub byliśmy gotowi już dużo wcześniej. Po prostu nie chcieliśmy robić przykrości rodzinom - czy to takie trudne do pojęcia?
Jak już pisałam - wesela miało nie być, a ślub miał odbyć się w tajemnicy. Jednak traktowaliśmy moich rodziców jak normalnych ludzi. Mieliśmy nadzieję, że się wszystko ułoży. Nie chcieliśmy tak stawiać wszystkiego na ostrzu noża i się od nich odwrócić. Pisałam również że jestem jedynaczką, więc jedyną osobą, która może im w przyszłości pomóc. A jakby to wyglądało i jak ja sama miałabym się czuć, mówiąc "No dobra... To my bierzemy ślub a wam jak nie pasuje to nie przychodźcie. W ogóle nie chcemy mieć z wami już nic wspólnego". Fakt, to by było najprostsze rozwiązanie po tym co przez nich przeszliśmy - oczywiście teraz też nie wiecie o co chodzi bo nie czytaliście cz. 1. Jednak my ciągle mieliśmy nadzieję, że będziemy żyć z rodzicami w zgodzie.
Kto nie był w takiej sytuacji, to nie zrozumie.

Do osób, które napisały, że trzeba było porozmawiać z rodzicami - rozmawiałam. Z moimi rodzicami jednak się rozmawiać nie da! Odsyłam do komentarza od - kwiatekk

Do osób, które piszą, że trzeba było ze ślubem poczekać i odłożyć kasę - myślicie, że później to by jakoś inaczej było? Przecież mieliśmy sami zapłacić za swój ślub i byliśmy na to przygotowani, ale mimo wszystko matka się wtrącała, a jak się z nią nie zgadzaliśmy to groziła, że na ślub nie przyjdzie i jej cała rodzina również.

A teraz coś w rodzaju morału:
Kiedy dwoje ludzi jest w sobie zakochanych, to nic innego dla nich się nie liczy i liczyć nie powinno. Bo to nie świecidełka są ważne, nie bogactwo czy inne rzeczy materialne. Jednak czytając wasze komentarze widzę tylko - "Ja bym sobie nie pozwoliła żeby się ktoś wtrącał w ślub" albo "jakby moja matka mi wybrała suknię to bym odwołała ślub". Wybaczcie, ale to wam na sukienkach zależy?
Boże. A gdzie podziała się w tym wszystkim miłość?
Już kiedyś to na tym blogu pisałam, ale się powtórzę.
***
Zauważyłam, że dla większości osób planujących ślub dużo większe znaczenie ma wesele i to co się dzieje dookoła tej najważniejszej chwili w życiu, a nie ona sama.
Ja tego nie rozumiem.
Ale niestety tak jest.
Dzieci przed I Komunią zamiast cieszyć się tym wyjątkowym spotkaniem z Bogiem, wyczekują z wypiekami na twarzy powrotu do domu z kościoła i chwili, w której wreszcie rozpakują prezenty.
To są dzieci - można im to wybaczyć. Niestety, niektórzy z tego nie wyrastają.
Niektóre z moich koleżanek, które również planują ślub zawracają ogromną uwagę na koszty. Wszystko było by dobrze gdyby zależało im na zaoszczędzeniu, ale tu jest wręcz przeciwnie.
~ suknia ślubna - 6 000 zł
~ obrączki - 5 000 zł
~ lokal - najlepiej jakiś zamek
Kiedy słuchałam opowieści koleżanki (22 lata) na temat jej wymarzonej ślubnej kreacji - zbladłam.
"To musi być princessa, mocno rozszerzona dołem z trenem od tej ściany do drzwi (wskazana odległości to około 4 metry)[...] Niestety u nas nie ma takiej sukni. Będę musiała pojechać do Wrocławia lub Lwowa".
Mnie zależy tylko na ślubie. Pragnę zostać żoną mojego Przyszłego Męża. I nie ważne czy będę miała na sobie suknię ślubną czy jeansy, nie ważne czy będzie wesele czy nie.
Ja Jego KOCHAM i to na Nim mi zależy najbardziej na świecie!!!

 ***
Ja może pozwoliłam się wtrącać, bo nie zależało mi na pierdołach. Nie pomyśleliście o tym? W ostatnim poście nie robiłam wyrzutów rodzicom! Jak napisałam na początku, jedynie relacjonowałam wydarzenia.

Ja swój ślub wspominam bardzo dobrze, bo nie przywiązuję uwagi do mało istotnych rzeczy :) Jestem nareszcie w pełni szczęśliwa wiedząc że mam u swego boku wspaniałego mężczyznę - mojego męża i to jest dla mnie najważniejsze. A wesele? Co tam wesele - my nareszcie jesteśmy szczęśliwi.


ZANIM DODASZ KOMENTARZ ZAPOZNAJ SIĘ Z:
--> CZ. I.
--> CZ. II.

piątek, 19 sierpnia 2011

Moja historia cz. 2. - czyli o przygotowaniach do ślubu z tej drugiej,gorszej strony.

W "Moja historia cz. 1." obiecałam że napiszę o przygotowaniach do ślubu. A dokładnie o tym jak było w rzeczywistości i dlaczego teraz jest tak a nie inaczej - czyli o skłóconych rodzinach.
 
Jak już wcześniej wspominałam, ślub miał odbyć się w tajemnicy. Tylko my i świadkowie. To nie nasze "widzimisię", to sytuacja nas zmusiła, a mianowicie nie akceptacja naszego związku przez rodziców, moich rodziców. Owszem, wolelibyśmy mieć normalny ślub, na który zaprosilibyśmy nasze rodziny. Szczególnie zależało nam na rodzinie męża, wówczas narzeczonego, ponieważ jego rodzice nie mieli nic przeciwko temu abyśmy się pobrali. Jakby to wyglądało przed męża rodzicami, chrzestnymi, dziadkami i resztą rodziny. Myśleliśmy również o tym aby zaprosić tylko rodzinę męża, ale jak wytłumaczymy się z braku mojej rodziny? Jednak byliśmy zdecydowani na potajemny ślub. W 2008 roku już wszystko zaplanowaliśmy, ale pod koniec roku zmarł mój wujek. Wydarzyło się wtedy coś niemożliwego, coś zadziwiającego. Po śmierci wujka moja ciotka, a siostra mojej matki została sama. Sama w wielkim, pustym domu. Miała córkę, starą pannę, mieszkającą daleko od domu rodzinnego, która po śmierci ojca zaczęła częściej odwiedzać matkę, ale jednak z niczym sobie nie radziły, ponieważ wszystkim zajmował się zawsze wujek. Nawet rachunki okazały się problemem, a co dopiero inne rzeczy. Ciotka żaliła się do mojej matki, a ta się przestraszyła. Tak jak kuzynka jestem jedynaczką. Matka pomyślała, że gdyby coś się stało ojcu, będziemy w tej samej sytuacji i nagle zmieniła zdanie odnośnie ślubu, do którego tak usilnie nie chciała dopuścić. To był po prostu cud. Mimo iż do tej pory robiła co mogła aby zniszczyć nasz związek, to początkiem 2009 roku zmieniła znanie i sama wręcz wspomniała o ślubie.
Zaczęliśmy pędem szukać sali, aby się rodzice nie rozmyślili. Jednak wybór, jak się okazało, nie należał do nas. Salę wybrała moja matka twierdząc, że oni dają na to pieniądze i my nie mamy nic do gadania. Tak było ze wszystkim. Próbowałam z rodzicami rozmawiać, że to mój ślub i powinnam mieć coś do powiedzenia w tej sprawie, ale to było jak grochem o ścianę. Były jakieś zgrzyty, próby dyskusji, drobne awantury, ale odpuściłam. Bo tak na prawdę zależało mi tylko na tym aby wyjść za mąż za ukochanego mężczyznę. Całą oprawa nie miała dla mnie znaczenia, tak samo mogłam iść do ślubu w podartych jeansach, bo uważam że to nie takie rzeczy są ważne.
Matka wtrącała się we wszystko i mnie  szantażowała. Mówiła że ona płaci  i wszystko  ma być  tak  jak  ona chce. Gdy powiedziałam że niechcemy od nich pieniędzy i że zorganizujemy wesele  po swojemu  za swoje pieniądze, wpadła  w szał. Zagroziła że ona i ojciec nie przyjdą i nastawią całą rodzinę  przeciwko  nam. Odppuściłam.    Po zarezerwowaniu sali zaczęła wybierać zespół - bo jaka to ona jest muzykalna, normalnie nikt się na muzyce nie zna tak jak ona. Na szczęście zespół jest jedną z nielicznych rzeczy jaką udało się nam wybrać, ale musiałam matce wmówić, że wszyscy członkowie tego bandu są absolwentami akademii muzycznych. Później problem z kamerzystą i fotografem, bo ona musiała postawić na swoim. Ktoś jej doradził drogiego kamerzystę i tak samo fotografa, których nagrania/zdjęcia nie zasługiwały na tak wygórowaną cenę. A co najgorsze matka mówiła, że mamy sobie za wszystko zapłacić sami. No to my na to, że w takim razie nie może się wtrącać i robimy wesele po swojemu, to zmieniała zdanie, że oni za wszystko płacą więc my nie mamy nic do gadania. I tak cały czas, niemal do dnia ślubu.
Lista gości - kolejny szok. Matka naliczyła ponad 200 osób i to nawet takich co my w ogóle ich nie znamy. Jak pomyślałam, że mamy sami za wszystko zapłacić to zbladłam. Oczywiście nie mogłam zaprosić swoich koleżanek, matka za to zapraszała swoje.
Godzina ceremonii ślubnej - w tajemnicy wybraliśmy się do księdza i ustaliliśmy 15. Matka za wszelką cenę chciała jak najwcześniej - 13 a najlepiej to w ogóle 12.
Suknia ślubna - katastrofa. Nie mogłam nawet zmierzyć modelu jaki mi wpadł w oko. Musiałam mierzyć to co się jej podobało. Najgorsze, że to były same princeski. Wyglądałam w tym fatalnie jak piłka w falbankach. Panie ekspedientki tylko mi współczuły takiej matki. Jestem niska i drobna więc źle wyglądam w tego typu sukniach. Ale przecież nie ja jestem ważna. Poza tym nie mogę przyćmić urody moich kuzynek - oczek w głowie mojej matki. W końcu kompromisem wybrałyśmy w miarę fajną sukienkę, chociaż podobały mi się inne i dużo tańsze (matka do dziś mi wypomina te 2200zł).
Buty ślubne - kupiłam sama. Po powrocie do domu usłyszałam od niej: "Nie o takich butach marzyłam". Zadarła w górę nos i wyszła obrażona.
Obrączki - no oczywiście, że też nie takie. To co kupiliśmy z narzeczonym sami zawsze jej nie pasowało.
Zaproszenia ślubne - bez słowa informacji zakupiła i przyniosła do domu. Moim zdaniem tandetne i drogie - gdzie indziej te same widziałam 50% taniej. Ale niech jej będzie.
Świadkowie - również wybrani przez moją matkę i poinformowani o tym za naszymi plecami.
Rodzice narzeczonego byli bardzo zaniepokojeni, ponieważ moja matka tak wszystko ustala, decyduje się na najdroższe rzeczy i raz mówi że za wszystko zapłaci a innym razem, że młodzi sami mają zapłacić, więc zorganizowaliśmy rodzinne spotkanie.
Na owym spotkaniu teściowie próbowali rozmawiać o ślubie, choć moi rodzice ciągle zmieniali temat. W końcu przyszły teść zapytał wprost jak to z tym płaceniem. Na co mój ojciec, że sobie popłacimy z prezentów. Teść się bardzo zdenerwował i powiedział, że to nasze pieniądze i nie będziemy z nich płacić, bo to nasz prezent. Poza tym takich rzeczy nie mówi się na kilkanaście dni przed ślubem. Teściowie odjechali bardzo zdenerwowani, ponieważ moi rodzice udają milionerów, a jak przyszło co do czego to jedyne dziecko - córkę chcą oskubać ze ślubnych pieniędzy.
Wersja jaka została ustalona, to taka że rodziny płacą po połowie, tak żeby nikt nie był poszkodowany. Jednak moja matka zaczęła swoje: "orkiestra należy do młodego, wodka należy do młodego, kamerzysta i fotograf do młodego, kościół do młodego, bukiety też do młodego, a goście, czyli opłata za salę... po połowie". Teściowa się wkurzyła, bo jak to tak? No to jak tradycyjnie to za gości płacą rodzice młodej. W końcu wyszło, że narzeczony musiał płacić za wszystko. Teściowa zadzwoniła na kilka dni przed ślubem do mojej matki i wynikła z tego awantura. Oczywiście moja matka odwróciła kota ogonem, że to teściowa nie chce za nic zapłacić i się ojciec uniósł dumą, że jak tak to zapłaci za wszystko.
Od tamtej pory rodziny się do siebie nie odzywają.
Na ślubie moja matka miała minę jak na pogrzebie i rozpowiadała do całej rodziny swoją wersję i wypytywała kto ile nam dał do koperty. Próbowała zepsuć atmosferę weselną, ale jej się nie udało. W rezultacie sama wyszła na idiotkę, bo nawet do zdjęć stała ze zbolałą miną. Oczywiście też obgadała rodzinę mojego męża w całej naszej miejscowości, więc ludzie źle o nas myślą. Nie przejmujemy się tym bo wiemy jak było na prawdę.
Jestem już rok po ślubie, a ojciec mi wypomina, że wydał na wesele 40 tys. zł i że mamy mu to zwrócić. Po pierwsze - jakie 40 tys? Najwięcej kosztowali goście weselni, 140 zł od osoby. Osób było 96. Czyli 13,5 tys. Za alkohol, samochód, organistę i fotografa płacił mój mąż. A mój ojciec 2 tys za orkiestrę, 1 tys za kamerzystę i 500 zetów na księdza. Dodając do tego suknię ślubną z dodatkami - czyli jakieś 2500 zł, kosmetyczkę i fryzjerkę - nie więcej niż 200 zł cena jaką zapłacił za wesele nie przekracza 20 tys zł. Skąd mu się wzięło drugie tyle?
Aaa... chyba zaczynam rozumieć. Matka przed ślubem szastała pieniędzmi na prawo i lewo, wydają je na firanki, zasłonki, dywaniki i inne zbędne pierdoły jakimi się chciała pochwalić gdy przyjadą goście w dniu wesela. Ale goście nawet nie zajrzeli do domu, tylko podczas błogosławieństwa czekali na dworze. Ona musiała wszystkie te pierdoły podciągnąć pod mój ślub, a ojciec gówno z tego wie.

O ślubie i weselu to by było na tyle.
Następnym razem kilka słów o tym jak było po ślubie.

niedziela, 24 lipca 2011

Właśnie minął dokłanie rok od kiedy jesteśmy małżeństwem.

   

To pierwsza rocznica naszego ślubu.
Z tej okazji chcę życzyć mojemu wspaniałemu mężowi wszystkiego co najlepsze, dużo szczęścia, miłości i zadowolenia ze mnie i tego dzieciątka, które noszę pod serduszkiem.

"
Róże są piękne, bo kwiaty mają.
Lecz są nietrwałe, bo przekwitają.
A nasza miłość niech się rozwija,
Niech trwa na wieki i nie przemija
".


środa, 6 lipca 2011

Moja historia cz. 1.

Witam po bardzo długiej nieobecności.
Właściwie miałam zakończyć prowadzenie bloga, ponieważ miał on dotyczyć jedynie przygotowań do ślubu, a że ślub odbył się rok temu, to chciałam zostawić bloga w takiej formie, trochę jako pamiątkę tych cudownych chwil.

Jednak po przeczytaniu postów Pani Agnieszki na blogu agar.blog.onet.pl
pt. "Bo co ludzie powiedzą" i "Nie tak Cię wychowałam", które mnie bardzo poruszyły,  postanowiłam opowiedzieć swoją historię.

Pani Agnieszka opisała tam historie dwóch kobiet. Po przeczytaniu komentarzy zauważyłam, że wiele osób nie wierzy w prawdziwość i możliwość zaistnienia takich sytuacji. Jeśli nie wierzą, to dobrze, bo to znaczy że sami tego nie doświadczyli. Ja wierzę, bo sama przeżyłam coś podobnego.

 

Moi rodzice - głównie matka znęcali się nade mną psychicznie, ojciec jakoś się nie interesował moim wychowaniem, ogólnie mam z nim słaby kontakt. Tak jak u Ewy gdy dostałam 4 bałam się przyznać w domu, bo myślałam że mnie zabiją. Poza tym te męczące zajęcia pozalekcyjne - w wieku 7 lat oprócz zwykłej podstawówki uczęszczałam do szkoły muzycznej, na kółko taneczne i dodatkowy angielski (zaznaczam że rodzice nie są wykształceni, ojciec - zawodówka, matka podstawówka i to na samych trójach to tak jakby dziś na dwójach. Oczywiście mi wparła całkiem inny obraz siebie- miała same piątki, grała na mandolinie i chodziła do liceum akrobatycznego tylko się połamała i musiała pójść do zawodówki, papierosy zaczęła palić dopiero po ślubie bo ją siostra mojego ojca zmusiła, do tego była świetną tancerką i tańczyła jak w "Tańcu z gwiazdami" i śpiewała w zespole, aha i jeszcze zjeździła całą Polskę bez prawa jazdy, bo akurat jak je miała zrobić to zaszła w ciąże i przeze mnie nie zrobiła, krótko mówiąc pokrzyżowałam jej plany). Sama się sobie dziwię jak dawałam radę i do tego zawsze świadectwo z paskiem. Po podstawówce gimnazjum muzyczne do którego dojeżdżałam 15 km, miałam tam zajęcia ogólne a popołudniu muzyczne więc spędzałam po 10 - 12 godzin poza domem (dojeżdżałam autobusem). Oczywiście nie było mowy o znajomych, nie mogłam wychodzić do koleżanek, już nie wspomnę o imprezach. Gimnazjum i ciągła rywalizacja z "artystami" wykańczały mnie psychicznie. Nie chciałam już tam się uczyć. Dziewczynki w wieku 13-14 lat a potrafiły by się na wzajem utopić w łyżce wody byle dostać główną rolę na scenie. To nie było dla mnie, ale matka nie pozwoliła mi wrócić do szkoły w rodzinnej miejscowości - "bo co ludzie powiedzą", "będą się ze mnie śmiać że sobie nie dałam rady".


Gdy patrzę na to po latach, jest to dla mnie doprawdy zadziwiające.
Jak można wysłać dziecko (tak! dziecko, bo 13 lat to niewiele) do szkoły oddalonej o 15 km od domu, mimo iż mogło by uczęszczać do szkoły, która jest pod nosem. Ach te wygórowane ambicje rodziców...
Znam rodziców, którzy zapisują dzieci na dodatkowe zajęcia, często oddalone od miejsca zamieszkania, ale oni sami te dzieci dowożą, dbają o to by codziennie zjadły ciepły obiad i nie pozwolili by aby dziecko wracało nocą autobusem samo do domu.
O mnie nikt nigdy się nie martwił, no chyba że oceny pod to podciągnąć, bo dla matki tylko to się liczyło. Gdy wracałam do domu to nie pytała się czy coś jadałam, tylko jakie oceny dzisiaj dostałam i co mam się na jutro uczyć.
Nikt nawet nie raczył wyjść po mnie w zimie do przystanku, kiedy to już o godzinie 17 było ciemno jak wiadomo gdzie. W zimie, gdy o 5 rano było jeszcze ciemno, do autobusu chodziłam dwa razy dłuższą drogą, bo bałam się iść skrótem przez ten straszny park niedaleko mojego domu, często oblegany przez pijaków i łobuzów.


Szkołę muzyczną zmieniłam po pierwszej klasie na inną - popołudniową, a gimnazjum wybrałam jakieś w miarę niedaleko od niej. Dalej 12 godzin spędzanych poza domem. Wstawałam o 5 bo o 5.53 miałam autobus a o 7.30 zaczynałam lekcje, po szkole wypiłam Kubusia zjadłam drożdżówkę i biegłam na fortepian i inne muzyczne zajęcia. Bywało tak że zajęcia miałam do 20 i o tej godzinie szkoła była zamykana i portier szedł już do domu a ja musiałam się błąkać po przystanku i czekać do 21.15 na autobus. Wracałam do domu i byłam wykończona. Obiadu oczywiście nie dostałam, bo się matce gotować nie chciało, chociaż pewnie i tak nie miałabym siły go zjeść. Jedyne o czym marzyłam to było położyć się do łóżka - ale nie, ja musiałam się uczyć bo musiałam mieć same piątki i czerwony pasek na świadectwie. Godzina grania na pianinie, zadania i uczenie się na następny dzień. Spałam góra 5 godzin na dobę, a zdarzało się że nie spałam w ogóle bo uczyłam się do rana. Dodaję że nie mogłam się uczyć w sobotę na tydzień w przód, bo również miałam wówczas zajęcia w szkole muzycznej. Zostawała niedziela - matka zabraniała mi chodzić do kościoła, bo nie mogłam przecież marnować czasu, musiałam się uczyć. Kłóciłyśmy się przez to. Kłóciłyśmy się w ogóle bardzo dużo, a bo nie zdążyłam rano łóżka pościelić i sprzątnąć po śniadaniu przed wyjściem do szkoły, a bo się po szkole położyłam na kilkanaście minut żeby odpocząć, a bo jakim prawem ja jestem zmęczona, a bo nie zrobiłam ojcu kolacji, a bo nie zrobiłam zakupów bo jak wysiadłam z autobusu to już sklepy były zamknięte, a przecież mogłam zrobić tam gdzieś koło szkoły a potem z reklamówami się przewracać w autobusie, a bo to, a bo tamto. Poza tym zawsze musiałam mieć czas żeby jej pomagać w domowych obowiązkach, czy to w roku szkolnym czy na wakacjach. Nigdy nie miałam wakacji - tylko książki, pomoc w ogrodzie, obrywanie owoców w sadzie, robienie przetworów, gotowanie obiadów, trzepanie dywanów, zmywanie podłóg i tak od najmłodszych lat. Zawsze coś.

Zazdrościłam rówieśnikom, bo widziałam stojąc w oknie, jak biegają za piłką, grają w klasy czy skaczą na skakance. Ja nie mogłam. Księżniczka uwięziona w wieży, strzeżona przez strasznego smoka - zdanie często powtarzane przez znajomych.

 Po gimnazjum matka wybrała mi liceum. Tak wybrała, bo ona wybierała wszystko, zawsze. Jedno z najlepszych w Polsce. Dostałam się bez problemu bo miałam bardzo dobre wyniki z gimnazjum, ale miałam złe przeczucie. Nie chciałam się tam uczyć. Miałam bardzo dobrą koleżankę w gimnazjum, która niestety się nie dostała do tego liceum, chciałam pójść razem z nią, do tego o nieco niższym poziomie. Jednak nie miałam nic do powiedzenia, bo jak mówi matka "zwierzęta i dzieci głosu nie mają". Tak zostałam wychowana. W przekonaniu, że rodzice są najważniejsi i trzeba ich zawsze słuchać, nie można się im sprzeciwiać, bo przecież chcą jak najlepiej.
Chciałam liceum zmienić. Nie odpowiadało mi towarzystwo, jakaś taka udawana arystokracja, dążenie po trupach do celu, wyścig szczurów. Nie pozwoliła mi bo musiała się mną chwalić przed sąsiadkami, że jestem w najlepszym liceum w całym województwie. Nie miałam już samych piątek, były czwórki a nawet trójki. Koszmar. Nie wyrabiałam. W szkole też panowała ogromna niesprawiedliwość i bardzo stresująca atmosfera. Najlepsze oceny mieli najbogatsi, a ja... taka szara myszka, córka kierowcy i gospodyni domowej. Po I klasie, na wakacjach, chciałam pójść z koleżanką na pielgrzymkę. Tylko 3 dni. Usłyszałam kategoryczne nie. Bo, że ja się tam idę kurwić. Ja w odpowiedzi krzyknęłam "Ja się tam idę modlić!". Nigdy w życiu nie dałam jej powodów do tego aby mogła mieć o mnie takie zdanie. No chyba, że ona mierzyła mnie swoją miarą. Tak chyba właśnie było. Ojciec wówczas wstawił się ze mną pierwszy raz. W wieku 17 lat pod koniec wakacji zaczęłam się spotykać z chłopakiem - rodzice go przepędzili po dwóch tygodniach i tyle go widziałam.
Zaczęły się 18stki. Zostałam zaproszona do koleżanki. Rodzice mnie o dziwo puścili, ale o 22 musiałam być w domu. Na imprezie proponowano mi alkohol ale odmówiłam, wręcz się pokłóciłam z jedną koleżanek, bo nie chciałam pić przed swoją 18stką. Koleżanka z tekstem "- no Jezu, tylko miesiąc Ci został", a ja na to "-no właśnie Aniu miesiąc, dlatego zaczekam" (nie rozumiem jak ktoś mógł moją matkę zmusić do palenia papierosów). Wróciłam do domu spóźniona 15 minut i oczywiście awantura. Nie rozumiem mojej matki. Miała dziecko idealne - w szkole same piątki, nie pijące alkoholu, nie włóczące się po imprezach, papierosa w ustach do tej pory nie miałam (mam 23 lata), a gdy już byłam pełnoletnia i mogłam pić alkohol, nigdy nie zdarzyło mi się upić. Z resztą nie przepadam za alkoholem. Gustuję jedynie w "babskim smakowym piwie" typu redd's lub czerwonym winie. Okazjonalnie.

 Ona nigdy mnie nie doceniła. Zawsze wychwalała moje kuzynki - puste lalki barbi bez wykształcenia ale w jej oczach, piękniejsze, mądrzejsze i bardziej zaradne ode mnie. Robiłam wszystko żeby matkę zadowolić, ale i tak one były lepsze, tak jest do dziś. Najbardziej wkurza mnie to, że wiem jakie one są. Na własne oczy widziałam jak piły paliły, lizały się z chłopakami w wieku kilkunastu lat. Wiem, że chodziły na imprezy. Nigdy nie miałam z nimi o czym rozmawiać, gdy byliśmy na jakimś zjeździe rodzinnym. Opowiadały jedynie o imprezach i o chłopakach. Czułam się jak piąte koło u wozu.

Po 18stce zaczęłam się spotykać z moim obecnym mężem. Przeszliśmy przez piekło. Nie mogliśmy się spotykać częściej niż raz w miesiącu bo co ludzie powiedzą. Mój wówczas jeszcze chłopak myślał, że mi na nim nie zależy bo miałam jakieś wymówki co chwile żeby się nie spotkać, a ja się wstydziłam że w tym wieku mi rodzice zabraniają, myślałam że jak mu powiem to ucieknie jak tamten pierwszy. Nawet przyszli teściowie uważali że coś jest nie tak, bo przez pierwszy rok nawet tam nie pojechałam. Matka mi zabroniła "bo dziewczyna przed ślubem do chłopaka pojechać nie może, jak pojedzie tzn. że dziwka". Matka robiła mi pranie mózgu. Że faceci zdradzają, itp. Że mój chłopak też mnie zdradza, że ma nie takie i jak seksu dostanie to pójdzie do innej i jeszcze do kumpli wyśmieje że łatwa. Jak widziała że te gadki nic nie dają to zaczęła jemu prać mózg: że ja nic nie robię w domu, że nie umiem sprzątać, gotować, że mam bardzo zły charakter, ale to też nic nie dało. Zdałam maturę, oczywiście było gadanie że jestem tak głupia że na pewno nie zdam i że "w dół nasram" jak siostra mojego ojca, bo wpadła w wieku 18 lat. Wyzywała mnie od dziwek. Wkurzało mnie to, bo ciągle byłam dziewicą i chciałam zaczekać z seksem do ślubu. Zaczęłam w tajemnicy jeździć do chłopaka, a że niby jedziemy do kina a niby na imprezę. A my chcieliśmy mieć chwilę spokoju, bo jak byliśmy  u mnie to ona cały czas siedziała z nami żebyśmy się przypadkiem nie pocałowali, a my nie mogliśmy nawet porozmawiać. Zaczęłam studia i zaręczyliśmy się. To dopiero dolało oliwy do ognia. Rodzice byli przeciwni abym wyszła za mąż. Matka miała inny plan. Miałam do 30 nikogo nie mieć tylko mamusie adorować. Miałam być jej służącą tak jak do tej pory. I skończyło się to dobre. Nagle nie miał kto zrobić kolacyjki, bo narzeczony do mnie zaczął przyjeżdżać niemal codziennie (w końcu mamy do siebie tylko 2 km), to ja kolację robiłam nam. Nie miał kto wykonywać za nią obowiązków, bo narzeczony mi otworzył oczy że to nienormalne żebym ja wszystko w domu robiła a ona tylko leży przed tv. Matka posunęła się do tego że zaczęła wydzwaniać do moich jeszcze wtedy przyszłych teściów i wygadywać bzdury na mój temat aby przegadali mojemu narzeczonemu żeby mnie zostawił. Nagle poznałam swój całkiem nowy życiorys - odwrócony o 180 stopni od prawdy. Że miałam wielu chłopaków, narkomanów i niewiadomo kogo jeszcze, że nie potrafię nic zrobić w domu, że mam dwie lewe ręce, że Wojtkowi będzie ze mną źle, bo ja mam bardzo zły charakter i w ogóle jestem do dupy. Teściowie byli przerażeni. Narzeczony zrobił w domu awanturę, bo on mnie wybrał i zdania nie zmieni.
Toczyliśmy wojnę o naszą miłość z obiema rodzinami. Teściowie zmienili zdanie bo mnie poznali i zobaczyli jaka na prawdę jestem. Często się głupio czułam , bo widziałam że jestem sprawdzana, np. jak sobie radzę w kuchni. Ale właśnie się dziwili, bo radziłam sobie świetnie, a po tym z tego co się nasłuchali od mojej matki to myśleli że nawet wody na herbatę nie będę umiała zagotować. Postanowiliśmy wziąć potajemny ślub bo moi rodzice wciąż byli przeciwni. Datę wyznaczyliśmy na czerwiec 2009 - rok po zaręczynach. Ale końcem 2008 roku wydarzył się cud. Gdy zmarł mój wujek, matka zobaczyła, że jej siostra została sama z niezamężną córką i nagle nie mogły sobie z niczym poradzić. W styczniu 2009 sama zaproponowała ślub na 2012 rok. Przekonaliśmy ją na 2011, a przy rezerwacji sali ją pani przekonała na 2010. Pobraliśmy się gdy obroniłam licencjat a mąż magistra. Oczywiście z matką toczyliśmy, toczymy i będziemy toczyć wojny bo ona się za bardzo wtrąca. Ale najważniejsze że my jesteśmy razem.

Przy okazji ślubu, a raczej przygotowań do nie go wynikła wielka awantura między moimi rodzicami a rodzicami męża. Rodziny do dzisiaj są skłócone. Ale o tym może następnym razem, bo i tak się za bardzo rozpisałam. Choć to i tak nie wszystko, ponieważ o wielu bolesnych sytuacjach chciałabym najzwyczajniej w świecie zapomnieć i po prostu nie chciałam ich wspominać.
To taka wersja "light".
 
Pozdrawiam wszystkich serdecznie!