środa, 13 lutego 2019

Wyzwanie #10YEARSCHALLENGE

Oj, Olitoria, ale mnie urządziłaś!
Ja raczej nie biorę udziału w wyzwaniach, jednak z sympatii do Ciebie zrobię wyjątek. Na wstępie uprzedzam, że swojej mordy pokazać nie mogę. Wybacz mi, please. Nie żeby była jakaś brzydka czy coś i bym się musiała jej wstydzić ;)
Dziewczyny, nie obraźcie się, po prostu tak mi się życie poukładało, że muszę w sieci pozostać anonimowa (teoretycznie, bo tak naprawdę nikt nie jest tu anonimowy).

Wyzwanie rozumiem ma dotyczyć porównania zdjęcia sprzed 10 lat z aktualnym i opisania co się w tym czasie wydarzyło, zmieniło w moim życiu. To kupa czasu! Pisaniu nie będzie końca. Niby nic ciekawego, a jednak działo się sporo. To będzie wpis pełen miłości, ale i bólu i cierpienia.

Przepraszam z góry za literówki, ale piszę z nowego telefonu i mogą się różne gafy pojawić, a będzie długo. Żeby nie było,  że nie uprzedzałam.

No to zaczynam, może od roku 2008.

W 2008 roku byłam 20-letnią studentką pierwszego roku uczelni artystycznej, "Kolorowym ptakiem", optymistką lecz nieprzesadną, naiwnym dziewczęciem, ambitną perfekcjonistką, kobietą kochającą Boga i stawiającą go na pierwszym miejscu w życiu, zakochana po uszy w moim mężu (jeszcze wtedy małżeństwem nie byliśmy, ale planowaliśmy intensywnie). 
Moja matka usilnie dążyła wówczas do rozpadu naszego związku. Ten rok był ciągłą walką o miłość i własne szczęście. Im bardziej próbowano nas od siebie odciągnąć tym bardziej nas ku sobie przyciągało. Telenowela niepowstydziła by się takiego scenariusza. Biologiczna posuwała się do takich rzeczy, że nie mieści się w głowie. Pisać o tym? Może nie. Jakby co to mogę uzupełnić w komentarzach gdyby kogoś interesowało. W każdym bądź razie wszystko i wszyscy byli przeciwko nam. A my wbrew temu wszystkiemu zaręczyliśmy się w maju. 
Jeszcze tylko wspomnę o jednym bardzo emocjonującym wydarzeniu. W marcu śpiewałam w filharmonii wraz z chórem Requiem Mozzarta. 
Jesteśmy przy zaręczynach. Mąż zrobił mi niespodziankę. Zorganizwał grilla ze znajomymi, a później w środku lasu przystrojonego w firanki, przy stoliczku na którym stała butelka czerwonego wina i kieliszki, ubrany elegancko, oświadczył mi się. 
Oczywiście każdy twierdził, że to za wcześnie, że jesteśmy zbyt młodzi albo że na pewno jestem w ciąży. A my wiedzieliśmy swoje i nie widzieliśmy świata poza sobą.

Odkopałam pamiętnik z tamtego okresu. Zacytuję fragment. Co Wy na to?
24.03.2008
"To wszystko jest takie głupie! Tak bardzo się kochamy, a nie możemy się pobrać... Smutno mi... Ludzie tak często się chajtają nie wiedząc co tak naprawdę robią, a my wiemy. My się szczerze kochamy. Chcemy być razem do końca życia albo i dłużej jeśli to możliwe. Co robić? Boże,  co robić?
Myśleliśmy o tym żeby się pobrać w tajemnicy, ale czy to możliwe? Tak wszystkich olać? Rodziny nam tego nie wybaczą. Czy jest jakiś ksiądz, który udzieli nam takiego ślubu? Obawiam się że nikt nas nie potraktuje poważnie.
Myśleliśmy też o tym, żeby zrobić sobie dziecko. Musieliby się nam pozwolić pobrać. Tylko jest jeden drobny problem - seks przedmałżeński. Ja chcę zaczekać do ślubu. Bardzo mi na tym zależy. Owszem, dzieciątko chciałabym mieć. Bardzo bym chciała zajść w ciążę, nosić dzidziusia pod sercem,  a potem ten piękny dzień- narodziny. Jeju, jeju... już się nie mogę doczekać!"

Grudzień 2008


Rok 2009.
2.01.2009
"Wierzę w to, że będzie dobrze. Wierzę, że nam się wszystko ułoży. Tak bardzo Cię kocham.
Nawet jeśli moi rodzice nie zaakceptują naszego małżeństwa, to wiesz co? W dupie to mam! Za bardzo Cię kocham żeby się przejmować widzi misiom mojej matki. My i tak będziemy razem,  czy jej się to podoba czy nie. Nic mnie nie obchodzą inni ludzie. Mam plan, który chcę zrealizować: być szczęśliwą u Twego boku". 
Walka nadal trwa.

Wydarzył się cud. Po śmierci mojego wujka, gdy jego żona, a siostra mojej matki została sama z jedyną, dorosłą już córką, moja matka zmieniła zdanie i wyraziła zgodę na ślub. Oczywiście w dalekiej przyszłości, ale my zarezerwowaliśmy terminy na lipiec 2010 i mimo dalszych utrudnień ze strony mojej matki, która jak się okazało jest psychicznie chora (i nie mówię tego złośliwie, ona jest naprawdę chora), dopięliśmy swego. Pobraliśmy się gdy tylko obroniłam licencjat. 

Rok 2010.
3.07 - ślub cywilny, który był naszą słodką tajemnicą.
24.07 -ślub kościelny.
Zamieszkaliśmy, mimo iż nie chcieliśmy, w moim rodzinnym domu. Jako jedynaczka czułam się zobowiązana do pomocy rodzicom, nie chciałam, aby ktoś mi zarzucił, że jako jedyne dziecko ich opuściłam. 
Jako małżeństwo spędzaliśmy cudowne chwile. Skupiliśmy się też głównie na wykształceniu, pracy i odkładaniu oszczędności, co było bardzo ważne w naszej sytuacji, gdyż zamierzaliśmy się wyprowadzić od moich rodziców. Mijały kolejne miesiące. 

Rok 2011.
Matka ciągle knuła i odstawiała nowe akcje, chciała doprowadzić do rozwodu i bardzo pilnowała, żeby nie doszło do poczęcia dziecka. Tak, tak. Przychodziła do nas gdy tylko wracaliśmy do domu i przesiadywała z nami do północy i nieraz dłużej. Zaczęliśmy coraz więcej czasu spędzać poza domem i jeździć do teściów, którzy wydawali mi się normalni. Nie znałam ich zbyt dobrze. Moim rodzicom bardzo się to nie podobało i zaczynały się kłótnie, że  dom traktujemy jak hotel. 
Kawałek wpisu z bloga z 2011 roku:
"Kiedy moje kuzynki szybko po swoich ślubach zaciążyły, zaczęła (moja matka) mnie również podejrzewać o to samo. Czego ja wtedy nie usłyszałam. Że "jestem głupia", "że się skurwiłam", "jestem zwykłą kurwą", "pojebana", "popierdolona", "tylko seks nam w głowie" i że teraz to na pewno zawalę studia. Ale w rzeczywistości to ona chciała żebym ja te studia zawaliła, bo nie mogłam się okazać lepsza od moich kuzynek". 

13 maja 2011 począł się nasz pierworodny. Dokładnie w Dzień Dziecka zrobiłam test. Byłam przerażona, ale tak pozytywnie, bo zarazem przeszczęśliwa. Przede mną ostatni rok studiów i obrona pracy magisterskiej.
Nie chciałam by biologiczni dowiedzieli się o ciąży, czułam że to tylko doprowadzi do jeszcze większego napięcia i  jakże w tym czasie niepotrzebnych awantur.
Fatalnie znosiłam te pierwsze miesiące. Ciągle wymiotowałam. Traciłam na wadze. Lekarz przepisał mi leki przeciwwymiotne, ale nie brałam ich, aby nie zaszkopdzić dziecku. Wolałam się przemęczyć, mimo iż oznaczało to 16 sprintów do toalety dziennie. Jadłam tylko jabłka, bo wszystko inne zwracałam szybciej niż udało mi się połknąć. Bardzo dbałam o siebie, nie farbowałam włosów, nie malowałam paznokci. Cieszyłam się tą ciążą niesamowicie. Mąż mnie wówczas bardzo wspierał i pomagał mi, bo ciąża okazała się zagrożona. Niestety też zaczą  wtedy wątpić w Boga, bo jak sam powiedział "Tyle kurw, co powpadały dobrze ciążę znosi, a taka dziewczyna jak ja tak cierpi".
Przy jakiejś kolejnej awanturze ze strony mojej matki, mąż poklepał ją po ramieniu mówiąc: "Spokojnie, będzie Pani babcią" i z uśmiechem na twarzy pokazał jej zdjęcie z USG, dodał też, że  teraz ja się nie mogę denerwować. Chciał dobrze, mylał że się ucieszą, a tu jednak sprawdziły się moje obawy. Po kilku dniach biologiczni kazali nam się wynosić z domu i tak też zrobiliśmy, przeprowadzając się wówczas do teściów. 
No i zobaczyłam ten cyrk, w który uwierzyć nie mogłam. Z każdym dniem oczy szerzej otwierałam ze zdziwienia. A to dopiero początek był. Prawdziwe piekło zaczęło się gdy urodziłam.

Rok 2012.
Z biologicznymi nie utrzymywaliśmy kontaktu, a po którymś telefonie mojej matki z wyzwiskami i groźbami pod moim adresem, zmieniłam numer.
Studiowałam nadal, do ostatnich dni ciąży bywałam na uczelni. W czwartek zdałam dwa egzaminy, a w piątek o 5 rano jechałam na porodówkę. Wymęczyli mnie tam strasznie, mimo przewężonej miednicy.  Chyba nie ma sensu o tym pisać. Może tylko wspomnę, że gdy już dziecku spadło tętno, to powieźli mnie w końcu biegusiem na cesarkę i tu prawdopodobnie przyczyna autyzmu u syna. Niepotrzebne zwlekanie z cięciem.
27.01.2012 - koło godziny 23 urodziłam  przez cc Maciusia. To był kolejny najpiękniejszy po moim ślubie dzień w życiu. Byłam najszczęśliwsza na świecie!
Szkoda tylko, że teściowa za wszelką cenę chciała to szczęście zburzyć.
I tak się długo trzymałam. Długo chciałam być perfekcyjna i byłam. Wmawiałam sobie, że wszystko jest ok, że przetrwamy to. Przecież tyle razem przeszliśmy. 
Skończyłam studia i obroniłam tytuł magistra, choć było mi bardzo ciężko. Teściowa, ta, która całą moją ciążę się cieszyła (udawała), że będzie bawić wnuka, kóra zapewniała, że po porodzie dokończę studia, będę występować w filharmonii, wypięła się na mnie i gdy po miesiącu od porodu chciałam wrócić na studia powiedziała: "Gówno mnie obchodzi co Ty teraz ze studiami zrobisz". Napisałam podanie o tok indywidualny, które zostało pozytywnie rozpatrzone i na uczelnie jechałam tylko na zaliczenia. Byłam zdesperowana do tego stopnia, że chciałam brać kilkutygodniowego Maciusia ze sobą, autobusem na uczelnię. I wtedy babka mojego męża się zlitowała, że z nim zostanie. Ja musiałam dokończyć studia.  To już były ostatnie miesiące. Gdybym tego wtedy nie zrobiła, to już nigdy by mi się to nie udało, chyba że po trzydziestce.
Maciuś strasznie dawał czadu. Przerażająco się darł, nawet całe noce. Byłam wycieńczona i bardzo samotna. Bez pomocy skądkolwiek. Nie wiedziałam wtedy, że to autyzm tak krzyczy. 
Wspomnę jeszcze o kobiecie - dyrygencie i wykładowcy na mojej uczelni, której się bardzo bałam. Pokazała ludzkie oblicze. Kiedy wpadłam na którąś próbę zmarnowana, ledwie trzymająca się na nogach, podeszła do mnie i kazała iść do domu do dziecka i że nie muszę brać udziału w koncercie, ona rozumie. Płakałyśmy obie. Zobaczyłam w niej człowieka, kobietę, serce, a to taka żyleta była.

Rozpoczęliśmy budowę domu, więc jeszcze nadzieja pomagała mi przetrwać trudne chwile. 
Biologiczna nasłała na nas pomoc społeczną, że niby dziecko nie ma warunków do życia, że mąż nie pracuje, że ja jestem więziona, że nie skończyłam studiów. To wszystko kłamstwa.

Rok 2013.
Nie widziałam, nie chciałam widzieć, że mąż już mnie nie wspiera, że nie ma go przy mnie, że na pierwszym miejscu jest jego rodzina, a nie my.
Biologiczna od czasu do czasu przysłała list z pogróżkami.
Teściowie i babka, robili nam na złość. Nie będę już opisywać, nie warto kciuka na smartphonie nadwyrężać.
I dopadła mnie ta Kurwa - Depresja. Ta suka, na którą nie mogłam sobie pozwolić, na którą nie miałam czasu, której nie miałam możliwości leczyć.
Pierwsze myśli samobójcze.
To ten blog stawał się moją terapią. Początkowo nieśmiało pisałam o swoich problemach, bojąc się zlinczowania i ciągle gdzieś za uszami mając poczucie, że muszę być wdzięczna tesciom, że przyjęli mnie pod swój dach.
Byłam bardzo samotna. Mój nastrój ciągle spadał, byłam przygnębiona, czułam się coraz gorzej, a Maciuś z każdym dniem bardziej dokazywał. Osoby ze zdrowym dzieckiem pojęcia nie mają co ja wtedy przechodziłam i to całkiem sama.
8 lipca 2013 poczęło się drugie dziecię, a depresja pogłębiła się, do tego te ciągłe wymioty. Powtórka z rozrywki.
Na budowie ciągłe opóźnienia. Wyczekiwałam z niecierpliwością wyprowadzki, a tu jak na złość się przyciągało.
Samotność. 
Końcem roku babcia męża trafia do szpitala i przestaje być wredną kurwą.

- toż to dopiero w połowie jestem -

2014.
Babcia zobaczyła, że ma tylko nas, że jej córka nie potrafiła ani razu jej odwiedzić przez miesiąc pobytu w szpitalu i zmieniła do nas nastawienie.
23.03.2014 urodziłam śliczną dziewczynkę, w której zakochałam się od pierwszego wejrzenia i dzisiaj wstyd się przyznać, że nie chciałam tej ciąży. W czasie pobytu w szpitalu Maciusiem zajęła się babcia mojego męża tak jak umiała. Zapięła go na cały dzień w wózku, miała go dość i wcale jej się nie dziwię, bo był bardzo trudnym dzieckiem. Zobaczyła co przechodzę i więcej nie kwapiła się do pomocy, ale Faustynkę chyba pokochała. Mąż też wziął wtedy urlop, więc byłam trochę spokojniejsza.
U teściów cyrki były odstawiane na porządku dziennym.
Macierzyństwo mnie przytłoczyło. Nadal sama na placu boju, a do tego rodpzina mężpa robiła mi na złość w dpalszym ciągu.
Ten rok mijał pod znakiem myśli samobójczych i głębokiej depresji.
Jakbym miała mało problemów, biologiczni grożą mi sądem, że ustalą ze mną kontakty, że mnie zniszczą.
Problemy ze zdrowiem, silne bóle kręgosłupa doskpwierające od porodu osiągnęły apogeum. Rehabilitacja? Haha! Kiedy? Jak? Musiałam zagryźć zęby z ketonalem w paszczy i jakoś funkcjonować.
Ciągłe problemy z synem, wiedziałam już, że  coś z nim nie tak. W końcu doczytałam, że to autyzm. Nie załamało mnie to. Wreszcie zaczęłam go rozumieć i przestawałam obwiniać siebie, że jestem złą matką.
Relacje z mężem pogarszały się z każdym dniem. Teraz to już udawałam, że nie widzę braku jego wsparcia i zaangażowania czy braku z jego strony miłości do nas. Sama siebie oszukiwałam, myślalłam, że po wypropwapdzce się wszystko ułoży, ale budowę szlag trafił. Biologiczni nas nachodzili, grozili. Nie dało by się tam mieszkać. 
Końcem roku zmarł dziadek - ojciec teścia. 
Wiedząc już że syn wymaga terapii, odkładaliśmy kasę na kupno kawalerki, mąż miał wziąć kredyt.
Padła diagnoza - autyzm wczesnodziecięcy. Ucieszyłam się i podjęłam walkę.
I już nadzieja na lepsze jutro wracała, ale nie na długo.

Rok 2015.
Ten rok mijał pod znakiem logopedów, psychiatrów, psychologów, terapii Maciusia i w dalszym ciągu myśli samobójczych, a takich o rozwodzie. 
Z dnia na dzień stawałam się coraz silniejsza, zaczęłam odpierać ataki teściowej, bronić dzieci, miałam dla kogo walczyć.
To pewnie dziwnie zabrzmi, ale to właśnie autyzm syna uratował mi życie. Dla Maciusia podjęłam walkę z tą Kurwą- Depresją. W reszcie poczułam, że mam dla kogo żyć.
We wrześniu Maciuś zaczął edukację w przedszkolu integracyjnym, ale to była pomyłka, bo nie było z nim żadnego kontaktu. To był ciężki okres dla nas wszystkich. Na szczęście zwolniło się miejsce w przedszkolu terapeutycznym, do którego przenieśliśmy syna równo z początkiem następnego roku.

Rok 2016.
Dostaliśmy pozew od moich biologicznych o ustalenie kontaktów z wnukami. Ze mną nie mogą ustalać takich kontaktów, bo jestem pełnoletnia. To był rok batalii sądowych i mojej walki o samą siebie. Złe samopoczucie i ból fizyczny spowodowały, że zaczęłam się diagnozować. Znaleziono winowajcę.
Hashimoto.
Jednak to nie wszystko. 
Ból fizyczny był tak silny, że leżałam wręcz sparaliżowana w dziwnie powyginanej pozycji i płakałam, a dzieciaki skakały po mnie. Ciągły brak wsparcia męża powodował, że nadal się oddalaliśmy od siebie, a on  wręcz zarzucał mi, że udaję. Gdy ataki miałam coraz częstsze,  a ból powodował omdlenia odwiedziłam ginekologa. Diagnozy ciąg dalszy.
Endometrioza.
Leczenie. Dzięki Bogu trafione, ale trwało półtora roku. Obyło się bez operacji. I wreszcie przestałam bez powodu przybierać na wadze. Wreszcie mogłam jeść. 
Mąż zaczął mnie rozumieć i na nowo wspierać. Małymi krokami zbliżaliśmy się do siebie, chociaż nie było mi łatwo mu zaufać.
W między czasie zmagałam się też z trądzikiem różowatym, jak się okazało wywołanym właśnie endometriozą.
U teściów wciąż było źle, ale było mi łatwiej, bo mąż na nowo zaczął być po mojej stronie.
Jesienią zapisałam się na kurs prawa jazdy i zakończyłam go wraz z końcem roku.

- jeśli nie chce się Wam tego wszystkiego cztać to zrozumiem, ale piszę, bo takie wwyzwanie -

Rok 2017.
Odzyskiwałam siły i chęci do życia. Chyba przepracowałam parę rzeczy i pogoniłam depresję. 
Fragment z bloga - styczeń 2017:
"Może mam trochę bardziej przerąbane niż inni. Nie dlatego, że mam niepełnosprawne dziecko. Tylko dlatego, że mam toksycznych rodziców, którzy potrafili mi nawet sprawę w sądzie założyć z nadzieją, że uda im się wyciągnąć ode mnie pieniądze (sprawa ciągnie się już rok), wyrzekli się mnie dawno temu, mimo iż nie mieli najmniejszych powodów ku temu. Teściowie, jak ktoś kiedyś napisał - "wpadłam z deszczu pod rynnę".  Mąż - jest dobrym człowiekiem, kochającym ojcem. Jest i to jest dla mnie ważne, bo trzy lata temu nawet jego nie było, czułam się bardzo samotna i opuszczona, ale nie poddałam się. Jest lepszym mężem niż kiedyś i mam nadzieję, że nam się ułoży i będziemy w końcu szczęśliwi. Dom który zaczęliśmy budować chcemy sprzedać za kilka lat, ale najpierw chcemy kupić, mam nadzieję, Że niedługo niewielkie mieszkanie. Wszystko jest na dobrej drodze".
Zdałam egzamin na prawo jazdy za pierwszym razem.
Zakończyliśmy sprawy sądowe z korzystnym dla nas postanowieniem. Biologiczni żadnych kontaktów nie uzyskali, ani pieniędzy od nas nie dostali. 
Zgubiłam parę kilogramów, które w kolejnym roku wróciły.
Próby sprzedania niewykończonego domu.
Podjęcie przeze mnie terapii u psychologa w Centrum Pomocy Rodzinie.
Teściowie bez zmian.
Relacje z mężem coraz lepsze. Bywały wzloty i upadki, ale nadzieja nie wygasła.
Maciuś przez ten rok poczynił ogromne postępy.
Końcem roku zakupiliśmy kuchenkę elektryczną i już nie wchodziłam teściowej w drogę. Już jej w ogóle nie widywałam, więc moje samopoczucie się poprawiało.

Rok 2018.
Nie mogę tego nieprzekopiować, więc wybaczcie, że tyle Wam dokładam:
"Przeczytałam wczoraj swojego bloga od początku do końca i zauważyłam pewną rzecz.
Przez ostatnie lata wykonałam ogromną pracę nad sobą, bardzo się zmieniłam. Nie wiem jeszcze na lepsze, czy na gorsze, bo po części tak i tak.
Zauważyłam, że po urodzeniu drugiego dziecka zaczęłam obrastać w siłę, aż w końcu przestałam się użalać nad sobą, a jedynie relacjonować wydarzenia, opisywać co mnie wkurzyło. Zaczęłam odpierać ataki i powoli przestawałam bać się teściowej, a w zamian zaczęłam jej nienawidzić. To z pewnością nie świadczy o mnie dobrze i nie jestem z tego powodu z siebie dumna. Tym bardziej, że zaczęłam również przeklinać i źle odnosić się do męża, ale wiecie co? Przestałam przejmować się teściową i teściem. Przestałam traktować ich jak normalnych ludzi, uświadomiłam sobie że to co robią jest złe i nie ma w tym mojej winy.

Właściwie, to nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło.
Gdybyśmy się tutaj do teściów nie wprowadzili - ciągle myślałabym,  że mam wspaniałą teściową, ciągle byśmy im we wszystkich pomagali i pewnie zatracili własne życie, a i małżeństwo by pewnie nie przetrwało gdyby mąż nadal był na każde ich zawołanie i słuchał mamusi. A tak to już nawet mój mąż zrozumiał, że to dom wariatów i nie chce mieć z tymi ludźmi nic wspólnego, już nie leci jak posłuszny piesek na każde zawołanie, twierdzi że nie chce mieć z nimi kontaktu po przeprowadzce.

Widzę dla nas szansę.
Mój mąż także się zmienił - na lepsze. Widzę że się stara. Wcześniej było bardzo źle, a ja nie dawałam rady tego wozu ciągnąć sama. Teściowa robiła na złość, mojego męża nastawiała przeciwko mnie, a ja tak cholernie cierpiałam i miałam nawet myśli samobójcze.
Tak... Było już ze mną bardzo źle. Byłam bliska zrobienia tego... Bardzo bliska, bo jeśli się już przykłada nóż do nadgarstka, to jest naprawdę bardzo blisko.
Wielu rzeczy nawet na blogu nie pisałam, a było mi bardzo ciężko. Byłam bardzo samotna i nieszczęśliwa.

Wiecie? Ja od długiego czasu nie myślę o samobójstwie. Dostałam mocy żeby iść dalej, żeby żyć. JA CHCĘ ŻYĆ!"


I było już tylko lepiej. Pomijając te 67 kg na liczniku po Świętach Wielkanocnych.
Pomimo kilkukrotnemu podejmowaniu wcześniej prób odchudzania, postanowiłam wziąć się za siebie. Wiosną straciłam 6 kg, a także podjęłam walkę o pewność siebie. Trochę mnie to kosztowało, ale widzę poprawę. Już nie chodzę po mieście szukając przysłowiowej złotówki. Nie stresuję się w sklepie, na poczcie czy w urzędzie. Wychodzę do ludzi, a miałam z tym problem i to nie mały.
Wielce emocjonujący list do męża, który odmienił nasze życie. Wylalłam w nim wszystkie swloje żale. Nie sądziłam,  że tak bardzo na męża wpłynie i tyle sie zmieni na lepsze.
Powrót syna do integracji - strzał w dziesiątkę.
Młoda zaczęła przedszkole.
Wszystko zaczęło się układać po mojej myśli.
W małżeństwie lepiej niż kiedykolwiek. Jakbyśmy znowu przeżywali miesiąc miodowy, który się nie kończy i nadal trwa.
Przeprowadzka.
Odpoczynek.
Spokój.

Grudzień 2018


2019
Żyję i czuję się szczęśliwa. To moje największe osiągnięcie.
Pozwólcie, że jeszcze zacytuję fragment z przedślubnego pamiętnika:
16.08.2009
"Może niektórym wyda się to dziwne, ale moim największym marzeniem jest wyjść za mojego Skarba, gotować mu obiadki, przygotowywać wspólną kąpiel przy świecach, pasować mu koszule i rodzić mu dzieci. Pracować tak, aby mieć kasę na tzw. waciki i odciążyć go trochę".
Spełniło się.
I tymi pozytywnymi słowami zakończę ten wpis.


W ostatnim wpisie pominęłam "Kiss me", więc uzupełniam!


Kogo typuję do dalszej zabawy? Nie chcę nikogo zmuszać, więc która z Dziepwczyn będzie chciała, może się czuć wytypowana. Zapraszam do zabawy!


Dopisane o 15:30:

Właśnie przyłapałam męża jak w oczekiwaniu na naleśniki, czyta Faustynce bajkę.
Warto było walczyć.

22 komentarze:

  1. Karina... nie wiem co powiedzieć. Jestem ci wdzięczna, że podjęłaś wyzwanie. Mam nadzieję, że nie było to dla ciebie przykrym przeżyciem, chociaż o przykrych przeżyciach piszesz. Ale kończysz optymistycznie i to najważniejsze. Ja już to prawie wszystko wiedziałam z twoich wpisów, ale teraz wszystko widać dokładnie w tym podsumowaniu. Wybrałam ciebie, bo jesteś waleczną i wytrwałą kobietą i naprawdę możesz być przykładem dla wielu kobiet.
    Wszystkiego dobrego!
    P.S. Myślałam, że jesteś szatynką :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :*
      Cieszę się że się nie poddałam.

      Szatynką też byłam ;)
      Na kolory i kształty moich fryzur można by poświęcić oddzielny wpis :P
      Obecnie rozważam - róż czy fiolet?

      Usuń
  2. Ale z natury jaki masz kolor?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciemny mysi blond w porywach pod mysi brąz, czyli standardowy polski kolor włosów.

      Usuń
  3. Miałaś bardzo ciężkie przeżycia i trudne życie.. Oby było już tylko lepiej, tego ci życze!

    OdpowiedzUsuń
  4. Karina bądź z siebie dumna! Życzę Ci wszystkiego dobrego.
    Przeczytałam ,,przeprowadzka". Czyli...udało się?:)
    Kas

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję.
      Udało się! :D
      :*

      Usuń
    2. Kasiu, a co u Ciebie? Można Cię gdzieś znaleźć i poczytać? Prowadzisz bloga?

      Usuń
  5. Dziękuję Ci za ten wpis! Jesteś niezwykle silną kobietą i podziwiam Cię! Cieszę się również BARDZO, że w końcu zaczęło Ci się układać życie po Twojej myśli. Że spełniają się Twoje plany, choć musiałaś na to poczekać... Trzymam mocno kciuki, żebyś była szczęśliwa już zawsze, a życie nie stawiało Ci więcej kłód pod nogi! Buziaki!

    OdpowiedzUsuń
  6. Bardzo wiele przeszlas, poznalam nieco lepiej historie waszego malzenstwa. Mam nadzieje, ze bedzie lepiej.

    Co do niemowlaka co krzyczy, placze... To niemowle. Takie sa i tyle. Jestem na forum i obecnie kobiety przezywaja. Jak ryczy caly dzien, malo spi to autyzm, jak za duzo spi i nie placze to autyzm... Autyzmu nie mozna tak szybko zdiagnozowac, to bardzo trudne ;) to bardziej HNB (wymagajace dziecko). Pewnie masz porownanie do Faustynki ale to kazde dziecko jest inne. Mojej kumpeli corka nie da sie odlozyc, spi na niej przy zapalonym swietle tylko. A drze sie... ;p ma istny hardcore.
    Ani rodzicow ani tesciow nie zazdroszcze. Jednak ja uwazam, ze nic nie dzieje sie na darmo... Kiedys zostaniesz wynagrodzona za te trudy, bedziesz miala sielanke ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kochana, mam porównanie dziecka zdrowego i chorego, bo syn ma autyzm, a córka jest zdrowa. To jest całkiem inny płacz.
      7 lat temu pewnie też powiedziałabym tak jak Ty, że wszystkie niemowlaki płaczą i jeszcze bym dodała że matki przesadzają narzekając na to, bo to jest normalne. Ale wierz mi, to czego doświadczyłam to był koszmar. Kiedyś postaram się opisać to dokładnie, bo może dzięki temu pomogę jakiejś mamie zdiagnozować autyzm u dziecka.
      Ktoś kto nie ma porównania nie zrozumie tego.
      Gdybym najpierw miała dziecko zdrowe, to później przy chorym od razu zorientowałabym się że coś jest nie tak.
      Mam nadzieję na tą sielankę :*

      Usuń
    2. Niedźwiedzia, może chcesz wziąć udział w wyzwaniu? Zapraszam ;)

      Usuń
    3. Jeszcze mi się jedna rzecz przypomniała: Pamiętam jak na blogu próbowałam się wyżalić, że syn, wówczas półtora-dwu letni jest strasznie nadpobudliwy. Wtedy inne matki naskoczyły na mnie, że tylko mi się wydaje i przesadzam, bo przecież wszystkie dzieci takie są. Haha... teraz wiem, że te osoby nadpobudliwości nie widziały, że nie chodziły przez pierwsze 4 lata życia dziecka całe posiniaczone, z podbitymi oczami porcelanowym kubkiem, pogryzione, podrapane do krwi, z wydartymi garściami włosów, całe obolałe i tak przerażone, że dziecko zrobi sobie krzywdę (ataki autoagresji), że cały czas nosiły je na rękach. CAŁY CZAS - siedząc nawet na toalecie.I nie mówię tu o okresie niemowlęcta, tylko o 4 latach. Zdrowe dziecko przeważnie koło pierwszego roczku przesypia całą noc, niektóre nawet wcześniej. Mój syn ma 7 lat i nie przespał jeszcze ani jednej nocy w całości. Jest tpak wybitnie npadwrapżliwy na dźwięki, że najmniejszy szmer go budzi, a ja wstaję razem z nim.

      Usuń
    4. Tu troche sie nie zgodze. Zdrowe dzieci majac i 3 lata nie przesypiaja nocy. Moze zle opisalas ta nadpobudliwosc? Widze dzieci co sie zanosza placzem, dra do zdarcia strun, ze potem im ciezko sie drzec. Co innego jeszcze jak ma np. Roczek i zaczyna robic sobie krzywde.

      Probowalas sluchawek na wyciszenie? Albo stoperow? Jakie macie terapie? Macie jakies wyciszajace bodzce? I paradoksalnie Ci powiem, ze zazwyczaj dzieci z autyzmem sa spokojne jako niemowlaki, nie placzace, nie szukajace kontaktu z ludzmi a bardziej interesuje je lezenie i patrzenie na przedmioty. Dopiero po roku i wiecej zaczynaja sie wrzaski itp. Dlatego tez mowie, ze tak Ci moglo sie trafic. A diagnoza przed 1 r.z. autyzmu jest bardzo ciezka i sie tego nie robi.

      Usuń
    5. Wiem, że sie nie robi diagnozy przed roczkiem. Z reszrą i w wieku 3 lat diagnozy często są błędne, bo kto lepiej zna dziecko jeśli nie matka? Terapeuta po 3 spotkaniach stawiający diagnozę?

      Narazie słuchawki czy stopery do uszu nie wchodzą w grę, odczuliłam Maciusia na kąpiel, ale mycie, dotykanie uszu to wciąż tragedia. Terapie standardowe: WWR, SI, ale sama wiesz jak to z tym bywa. Staramy się teraz o terapeutę do domu, może nam pomoże.
      Sama wiesz, każdy autyzm jest inny. A ja wiem najlepiej co przeszłam. Córka też się darła, ale inaczej - nie zrozumiesz.
      Ja wypowiadam się o własnych doświadczeniach. Jeśli ktoś ma czy miał inaczej, nie zamierzam tego negować ani nikogo oceniać, bo to nie ja byłam w jego sytuacji. Piszę wyłącznie o własnych przeżyciach.

      Sama widziałam w przedszkolu terapeutycznym dla dzieci z autyzmem autystów, którzy wręcz jak rośliny, bez oporów połykali każdy lek, dawali odciągać z nosa katar i zazdrościłam po cichutku tym matkom. Ale prawda jest taka, że 70% tych dzieciaków było źle zdiagnozowanych i nie miało nic z autyzmem wspólnego, może tylko to że nie mówiły. A zaburzenia były całkiem inne.

      Usuń
    6. Ehh... Wiem ile zalezy od miasta, ludzi... I albo jest zle albo zle. To mnie boli ;p system jest do bani... jako rodzice macie za malo pomocy. Moim zdaniem. A diagnozowanie to porazka. Nie biora pod uwage Twoich slow ani nauczycieli...

      Usuń
    7. No właśnie.
      A ja tu opisuję tylko nasz przypadek, nie autystów z całego świata.
      No i też na pewno niepełnie akurat w tym poście, bo tu nie chodziło tylko o płacz i krzyk, były też inne objawy. To by trzeba wszystko w oddzielnym temacie opisać abyś miała lepszy pogląd. I to by był kolejny kobylasty wpis ;) Kiedyś muszę się wziąć za to, bo może akurat komuś to pomoże.

      Usuń
  7. Dziewczyny Moje Kochane, jeśli chcecie podjąć wyzwanie i napisać co zmieniło sie u Was, co przeżyłyście w ciągu ostatnich 10ciu lat, to zapraszam do zabawy! Mocno zachęcam! ;)
    Czasami dobrze tak sobie przeanalizować swoje życie.
    No, Ineska? Inmyminds?

    OdpowiedzUsuń
  8. Jesteś superbohaterką. Jesteś jak biblijna Judyta. Sama nacierająca na potężny obóz wroga. Odnosząca zwycięstwo. Ależ ja się cieszę, że życie Ci się tak pięknie zaczęło układać! Czytuję Cię anonimowo od lat i od lat trzymam kciuki. Teraz już nie muszę, bo spełniłaś swoje marzenia :) Bardzo się cieszę! Zostań z Panem Bogiem!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem tylko człowiekiem.
      Dziękuję za miłe słowa :*

      Usuń