sobota, 27 sierpnia 2011
Odnośnie ostatnich komentarzy
Chciałam podziękować serdecznie za komentarze pod ostatnim postem. A w szczególności Pani Halince, która jako jedna z nielicznych zrozumiała treść.
Przykro mi, że wiele osób, które odwiedziły mojego bloga w ostatnim czasie nie potrafi czytać ze zrozumieniem.
Gdybyście czytali ze zrozumieniem, to wiedzielibyście, że zdaję jedynie relacje z przygotowań do ślubu a nie ubolewam nad sobą i całą sytuacją.
Poza tym skąd takie komentarze kiedy nie zna się sytuacji. Jeśli nie wiesz o co chodzi, nie czytałeś pierwszej części - w tytule wyraźnie zaznaczone "część 2", to nie komentuj, bo to co piszesz jest bez sensu.
I jakie nasze "wpadki"? Nie było żadnej wpadki, więc nie rozumiem skąd taki obraźliwy komentarz.
Skąd stwierdzenie, że jak ktoś nie ma pieniędzy to nie jest gotowy na ślub?
Co ma piernik do wiatraka? Jeśli ktoś nie ma pieniędzy, to nie jest gotowy na zorganizowanie wesela. Na ślub byliśmy gotowi już dużo wcześniej. Po prostu nie chcieliśmy robić przykrości rodzinom - czy to takie trudne do pojęcia?
Jak już pisałam - wesela miało nie być, a ślub miał odbyć się w tajemnicy. Jednak traktowaliśmy moich rodziców jak normalnych ludzi. Mieliśmy nadzieję, że się wszystko ułoży. Nie chcieliśmy tak stawiać wszystkiego na ostrzu noża i się od nich odwrócić. Pisałam również że jestem jedynaczką, więc jedyną osobą, która może im w przyszłości pomóc. A jakby to wyglądało i jak ja sama miałabym się czuć, mówiąc "No dobra... To my bierzemy ślub a wam jak nie pasuje to nie przychodźcie. W ogóle nie chcemy mieć z wami już nic wspólnego". Fakt, to by było najprostsze rozwiązanie po tym co przez nich przeszliśmy - oczywiście teraz też nie wiecie o co chodzi bo nie czytaliście cz. 1. Jednak my ciągle mieliśmy nadzieję, że będziemy żyć z rodzicami w zgodzie.
Kto nie był w takiej sytuacji, to nie zrozumie.
Do osób, które napisały, że trzeba było porozmawiać z rodzicami - rozmawiałam. Z moimi rodzicami jednak się rozmawiać nie da! Odsyłam do komentarza od - kwiatekk
Do osób, które piszą, że trzeba było ze ślubem poczekać i odłożyć kasę - myślicie, że później to by jakoś inaczej było? Przecież mieliśmy sami zapłacić za swój ślub i byliśmy na to przygotowani, ale mimo wszystko matka się wtrącała, a jak się z nią nie zgadzaliśmy to groziła, że na ślub nie przyjdzie i jej cała rodzina również.
A teraz coś w rodzaju morału:
Kiedy dwoje ludzi jest w sobie zakochanych, to nic innego dla nich się nie liczy i liczyć nie powinno. Bo to nie świecidełka są ważne, nie bogactwo czy inne rzeczy materialne. Jednak czytając wasze komentarze widzę tylko - "Ja bym sobie nie pozwoliła żeby się ktoś wtrącał w ślub" albo "jakby moja matka mi wybrała suknię to bym odwołała ślub". Wybaczcie, ale to wam na sukienkach zależy?
Boże. A gdzie podziała się w tym wszystkim miłość?
Już kiedyś to na tym blogu pisałam, ale się powtórzę.
***
Zauważyłam, że dla większości osób planujących ślub dużo większe znaczenie ma wesele i to co się dzieje dookoła tej najważniejszej chwili w życiu, a nie ona sama.
Ja tego nie rozumiem.
Ale niestety tak jest.
Dzieci przed I Komunią zamiast cieszyć się tym wyjątkowym spotkaniem z Bogiem, wyczekują z wypiekami na twarzy powrotu do domu z kościoła i chwili, w której wreszcie rozpakują prezenty.
To są dzieci - można im to wybaczyć. Niestety, niektórzy z tego nie wyrastają.
Niektóre z moich koleżanek, które również planują ślub zawracają ogromną uwagę na koszty. Wszystko było by dobrze gdyby zależało im na zaoszczędzeniu, ale tu jest wręcz przeciwnie.
~ suknia ślubna - 6 000 zł
~ obrączki - 5 000 zł
~ lokal - najlepiej jakiś zamek
Kiedy słuchałam opowieści koleżanki (22 lata) na temat jej wymarzonej ślubnej kreacji - zbladłam.
"To musi być princessa, mocno rozszerzona dołem z trenem od tej ściany do drzwi (wskazana odległości to około 4 metry)[...] Niestety u nas nie ma takiej sukni. Będę musiała pojechać do Wrocławia lub Lwowa".
Mnie zależy tylko na ślubie. Pragnę zostać żoną mojego Przyszłego Męża. I nie ważne czy będę miała na sobie suknię ślubną czy jeansy, nie ważne czy będzie wesele czy nie.
Ja Jego KOCHAM i to na Nim mi zależy najbardziej na świecie!!!
***
Ja może pozwoliłam się wtrącać, bo nie zależało mi na pierdołach. Nie pomyśleliście o tym? W ostatnim poście nie robiłam wyrzutów rodzicom! Jak napisałam na początku, jedynie relacjonowałam wydarzenia.
Ja swój ślub wspominam bardzo dobrze, bo nie przywiązuję uwagi do mało istotnych rzeczy :) Jestem nareszcie w pełni szczęśliwa wiedząc że mam u swego boku wspaniałego mężczyznę - mojego męża i to jest dla mnie najważniejsze. A wesele? Co tam wesele - my nareszcie jesteśmy szczęśliwi.
ZANIM DODASZ KOMENTARZ ZAPOZNAJ SIĘ Z:
--> CZ. I.
--> CZ. II.
piątek, 19 sierpnia 2011
Moja historia cz. 2. - czyli o przygotowaniach do ślubu z tej drugiej,gorszej strony.
W "Moja historia cz. 1." obiecałam że napiszę o przygotowaniach do ślubu. A dokładnie o tym jak było w rzeczywistości i dlaczego teraz jest tak a nie inaczej - czyli o skłóconych rodzinach.
Jak już wcześniej wspominałam, ślub miał odbyć się w tajemnicy. Tylko my i świadkowie. To nie nasze "widzimisię", to sytuacja nas zmusiła, a mianowicie nie akceptacja naszego związku przez rodziców, moich rodziców. Owszem, wolelibyśmy mieć normalny ślub, na który zaprosilibyśmy nasze rodziny. Szczególnie zależało nam na rodzinie męża, wówczas narzeczonego, ponieważ jego rodzice nie mieli nic przeciwko temu abyśmy się pobrali. Jakby to wyglądało przed męża rodzicami, chrzestnymi, dziadkami i resztą rodziny. Myśleliśmy również o tym aby zaprosić tylko rodzinę męża, ale jak wytłumaczymy się z braku mojej rodziny? Jednak byliśmy zdecydowani na potajemny ślub. W 2008 roku już wszystko zaplanowaliśmy, ale pod koniec roku zmarł mój wujek. Wydarzyło się wtedy coś niemożliwego, coś zadziwiającego. Po śmierci wujka moja ciotka, a siostra mojej matki została sama. Sama w wielkim, pustym domu. Miała córkę, starą pannę, mieszkającą daleko od domu rodzinnego, która po śmierci ojca zaczęła częściej odwiedzać matkę, ale jednak z niczym sobie nie radziły, ponieważ wszystkim zajmował się zawsze wujek. Nawet rachunki okazały się problemem, a co dopiero inne rzeczy. Ciotka żaliła się do mojej matki, a ta się przestraszyła. Tak jak kuzynka jestem jedynaczką. Matka pomyślała, że gdyby coś się stało ojcu, będziemy w tej samej sytuacji i nagle zmieniła zdanie odnośnie ślubu, do którego tak usilnie nie chciała dopuścić. To był po prostu cud. Mimo iż do tej pory robiła co mogła aby zniszczyć nasz związek, to początkiem 2009 roku zmieniła znanie i sama wręcz wspomniała o ślubie.
Zaczęliśmy pędem szukać sali, aby się rodzice nie rozmyślili. Jednak wybór, jak się okazało, nie należał do nas. Salę wybrała moja matka twierdząc, że oni dają na to pieniądze i my nie mamy nic do gadania. Tak było ze wszystkim. Próbowałam z rodzicami rozmawiać, że to mój ślub i powinnam mieć coś do powiedzenia w tej sprawie, ale to było jak grochem o ścianę. Były jakieś zgrzyty, próby dyskusji, drobne awantury, ale odpuściłam. Bo tak na prawdę zależało mi tylko na tym aby wyjść za mąż za ukochanego mężczyznę. Całą oprawa nie miała dla mnie znaczenia, tak samo mogłam iść do ślubu w podartych jeansach, bo uważam że to nie takie rzeczy są ważne.
Matka wtrącała się we wszystko i mnie szantażowała. Mówiła że ona płaci i wszystko ma być tak jak ona chce. Gdy powiedziałam że niechcemy od nich pieniędzy i że zorganizujemy wesele po swojemu za swoje pieniądze, wpadła w szał. Zagroziła że ona i ojciec nie przyjdą i nastawią całą rodzinę przeciwko nam. Odppuściłam. Po zarezerwowaniu sali zaczęła wybierać zespół - bo jaka to ona jest muzykalna, normalnie nikt się na muzyce nie zna tak jak ona. Na szczęście zespół jest jedną z nielicznych rzeczy jaką udało się nam wybrać, ale musiałam matce wmówić, że wszyscy członkowie tego bandu są absolwentami akademii muzycznych. Później problem z kamerzystą i fotografem, bo ona musiała postawić na swoim. Ktoś jej doradził drogiego kamerzystę i tak samo fotografa, których nagrania/zdjęcia nie zasługiwały na tak wygórowaną cenę. A co najgorsze matka mówiła, że mamy sobie za wszystko zapłacić sami. No to my na to, że w takim razie nie może się wtrącać i robimy wesele po swojemu, to zmieniała zdanie, że oni za wszystko płacą więc my nie mamy nic do gadania. I tak cały czas, niemal do dnia ślubu.
Lista gości - kolejny szok. Matka naliczyła ponad 200 osób i to nawet takich co my w ogóle ich nie znamy. Jak pomyślałam, że mamy sami za wszystko zapłacić to zbladłam. Oczywiście nie mogłam zaprosić swoich koleżanek, matka za to zapraszała swoje.
Godzina ceremonii ślubnej - w tajemnicy wybraliśmy się do księdza i ustaliliśmy 15. Matka za wszelką cenę chciała jak najwcześniej - 13 a najlepiej to w ogóle 12.
Suknia ślubna - katastrofa. Nie mogłam nawet zmierzyć modelu jaki mi wpadł w oko. Musiałam mierzyć to co się jej podobało. Najgorsze, że to były same princeski. Wyglądałam w tym fatalnie jak piłka w falbankach. Panie ekspedientki tylko mi współczuły takiej matki. Jestem niska i drobna więc źle wyglądam w tego typu sukniach. Ale przecież nie ja jestem ważna. Poza tym nie mogę przyćmić urody moich kuzynek - oczek w głowie mojej matki. W końcu kompromisem wybrałyśmy w miarę fajną sukienkę, chociaż podobały mi się inne i dużo tańsze (matka do dziś mi wypomina te 2200zł).
Buty ślubne - kupiłam sama. Po powrocie do domu usłyszałam od niej: "Nie o takich butach marzyłam". Zadarła w górę nos i wyszła obrażona.
Obrączki - no oczywiście, że też nie takie. To co kupiliśmy z narzeczonym sami zawsze jej nie pasowało.
Zaproszenia ślubne - bez słowa informacji zakupiła i przyniosła do domu. Moim zdaniem tandetne i drogie - gdzie indziej te same widziałam 50% taniej. Ale niech jej będzie.
Świadkowie - również wybrani przez moją matkę i poinformowani o tym za naszymi plecami.
Rodzice narzeczonego byli bardzo zaniepokojeni, ponieważ moja matka tak wszystko ustala, decyduje się na najdroższe rzeczy i raz mówi że za wszystko zapłaci a innym razem, że młodzi sami mają zapłacić, więc zorganizowaliśmy rodzinne spotkanie.
Na owym spotkaniu teściowie próbowali rozmawiać o ślubie, choć moi rodzice ciągle zmieniali temat. W końcu przyszły teść zapytał wprost jak to z tym płaceniem. Na co mój ojciec, że sobie popłacimy z prezentów. Teść się bardzo zdenerwował i powiedział, że to nasze pieniądze i nie będziemy z nich płacić, bo to nasz prezent. Poza tym takich rzeczy nie mówi się na kilkanaście dni przed ślubem. Teściowie odjechali bardzo zdenerwowani, ponieważ moi rodzice udają milionerów, a jak przyszło co do czego to jedyne dziecko - córkę chcą oskubać ze ślubnych pieniędzy.
Wersja jaka została ustalona, to taka że rodziny płacą po połowie, tak żeby nikt nie był poszkodowany. Jednak moja matka zaczęła swoje: "orkiestra należy do młodego, wodka należy do młodego, kamerzysta i fotograf do młodego, kościół do młodego, bukiety też do młodego, a goście, czyli opłata za salę... po połowie". Teściowa się wkurzyła, bo jak to tak? No to jak tradycyjnie to za gości płacą rodzice młodej. W końcu wyszło, że narzeczony musiał płacić za wszystko. Teściowa zadzwoniła na kilka dni przed ślubem do mojej matki i wynikła z tego awantura. Oczywiście moja matka odwróciła kota ogonem, że to teściowa nie chce za nic zapłacić i się ojciec uniósł dumą, że jak tak to zapłaci za wszystko.
Od tamtej pory rodziny się do siebie nie odzywają.
Na ślubie moja matka miała minę jak na pogrzebie i rozpowiadała do całej rodziny swoją wersję i wypytywała kto ile nam dał do koperty. Próbowała zepsuć atmosferę weselną, ale jej się nie udało. W rezultacie sama wyszła na idiotkę, bo nawet do zdjęć stała ze zbolałą miną. Oczywiście też obgadała rodzinę mojego męża w całej naszej miejscowości, więc ludzie źle o nas myślą. Nie przejmujemy się tym bo wiemy jak było na prawdę.
Jestem już rok po ślubie, a ojciec mi wypomina, że wydał na wesele 40 tys. zł i że mamy mu to zwrócić. Po pierwsze - jakie 40 tys? Najwięcej kosztowali goście weselni, 140 zł od osoby. Osób było 96. Czyli 13,5 tys. Za alkohol, samochód, organistę i fotografa płacił mój mąż. A mój ojciec 2 tys za orkiestrę, 1 tys za kamerzystę i 500 zetów na księdza. Dodając do tego suknię ślubną z dodatkami - czyli jakieś 2500 zł, kosmetyczkę i fryzjerkę - nie więcej niż 200 zł cena jaką zapłacił za wesele nie przekracza 20 tys zł. Skąd mu się wzięło drugie tyle?
Aaa... chyba zaczynam rozumieć. Matka przed ślubem szastała pieniędzmi na prawo i lewo, wydają je na firanki, zasłonki, dywaniki i inne zbędne pierdoły jakimi się chciała pochwalić gdy przyjadą goście w dniu wesela. Ale goście nawet nie zajrzeli do domu, tylko podczas błogosławieństwa czekali na dworze. Ona musiała wszystkie te pierdoły podciągnąć pod mój ślub, a ojciec gówno z tego wie.
O ślubie i weselu to by było na tyle.
Następnym razem kilka słów o tym jak było po ślubie.

Jak już wcześniej wspominałam, ślub miał odbyć się w tajemnicy. Tylko my i świadkowie. To nie nasze "widzimisię", to sytuacja nas zmusiła, a mianowicie nie akceptacja naszego związku przez rodziców, moich rodziców. Owszem, wolelibyśmy mieć normalny ślub, na który zaprosilibyśmy nasze rodziny. Szczególnie zależało nam na rodzinie męża, wówczas narzeczonego, ponieważ jego rodzice nie mieli nic przeciwko temu abyśmy się pobrali. Jakby to wyglądało przed męża rodzicami, chrzestnymi, dziadkami i resztą rodziny. Myśleliśmy również o tym aby zaprosić tylko rodzinę męża, ale jak wytłumaczymy się z braku mojej rodziny? Jednak byliśmy zdecydowani na potajemny ślub. W 2008 roku już wszystko zaplanowaliśmy, ale pod koniec roku zmarł mój wujek. Wydarzyło się wtedy coś niemożliwego, coś zadziwiającego. Po śmierci wujka moja ciotka, a siostra mojej matki została sama. Sama w wielkim, pustym domu. Miała córkę, starą pannę, mieszkającą daleko od domu rodzinnego, która po śmierci ojca zaczęła częściej odwiedzać matkę, ale jednak z niczym sobie nie radziły, ponieważ wszystkim zajmował się zawsze wujek. Nawet rachunki okazały się problemem, a co dopiero inne rzeczy. Ciotka żaliła się do mojej matki, a ta się przestraszyła. Tak jak kuzynka jestem jedynaczką. Matka pomyślała, że gdyby coś się stało ojcu, będziemy w tej samej sytuacji i nagle zmieniła zdanie odnośnie ślubu, do którego tak usilnie nie chciała dopuścić. To był po prostu cud. Mimo iż do tej pory robiła co mogła aby zniszczyć nasz związek, to początkiem 2009 roku zmieniła znanie i sama wręcz wspomniała o ślubie.
Zaczęliśmy pędem szukać sali, aby się rodzice nie rozmyślili. Jednak wybór, jak się okazało, nie należał do nas. Salę wybrała moja matka twierdząc, że oni dają na to pieniądze i my nie mamy nic do gadania. Tak było ze wszystkim. Próbowałam z rodzicami rozmawiać, że to mój ślub i powinnam mieć coś do powiedzenia w tej sprawie, ale to było jak grochem o ścianę. Były jakieś zgrzyty, próby dyskusji, drobne awantury, ale odpuściłam. Bo tak na prawdę zależało mi tylko na tym aby wyjść za mąż za ukochanego mężczyznę. Całą oprawa nie miała dla mnie znaczenia, tak samo mogłam iść do ślubu w podartych jeansach, bo uważam że to nie takie rzeczy są ważne.
Matka wtrącała się we wszystko i mnie szantażowała. Mówiła że ona płaci i wszystko ma być tak jak ona chce. Gdy powiedziałam że niechcemy od nich pieniędzy i że zorganizujemy wesele po swojemu za swoje pieniądze, wpadła w szał. Zagroziła że ona i ojciec nie przyjdą i nastawią całą rodzinę przeciwko nam. Odppuściłam. Po zarezerwowaniu sali zaczęła wybierać zespół - bo jaka to ona jest muzykalna, normalnie nikt się na muzyce nie zna tak jak ona. Na szczęście zespół jest jedną z nielicznych rzeczy jaką udało się nam wybrać, ale musiałam matce wmówić, że wszyscy członkowie tego bandu są absolwentami akademii muzycznych. Później problem z kamerzystą i fotografem, bo ona musiała postawić na swoim. Ktoś jej doradził drogiego kamerzystę i tak samo fotografa, których nagrania/zdjęcia nie zasługiwały na tak wygórowaną cenę. A co najgorsze matka mówiła, że mamy sobie za wszystko zapłacić sami. No to my na to, że w takim razie nie może się wtrącać i robimy wesele po swojemu, to zmieniała zdanie, że oni za wszystko płacą więc my nie mamy nic do gadania. I tak cały czas, niemal do dnia ślubu.
Lista gości - kolejny szok. Matka naliczyła ponad 200 osób i to nawet takich co my w ogóle ich nie znamy. Jak pomyślałam, że mamy sami za wszystko zapłacić to zbladłam. Oczywiście nie mogłam zaprosić swoich koleżanek, matka za to zapraszała swoje.
Godzina ceremonii ślubnej - w tajemnicy wybraliśmy się do księdza i ustaliliśmy 15. Matka za wszelką cenę chciała jak najwcześniej - 13 a najlepiej to w ogóle 12.
Suknia ślubna - katastrofa. Nie mogłam nawet zmierzyć modelu jaki mi wpadł w oko. Musiałam mierzyć to co się jej podobało. Najgorsze, że to były same princeski. Wyglądałam w tym fatalnie jak piłka w falbankach. Panie ekspedientki tylko mi współczuły takiej matki. Jestem niska i drobna więc źle wyglądam w tego typu sukniach. Ale przecież nie ja jestem ważna. Poza tym nie mogę przyćmić urody moich kuzynek - oczek w głowie mojej matki. W końcu kompromisem wybrałyśmy w miarę fajną sukienkę, chociaż podobały mi się inne i dużo tańsze (matka do dziś mi wypomina te 2200zł).
Buty ślubne - kupiłam sama. Po powrocie do domu usłyszałam od niej: "Nie o takich butach marzyłam". Zadarła w górę nos i wyszła obrażona.
Obrączki - no oczywiście, że też nie takie. To co kupiliśmy z narzeczonym sami zawsze jej nie pasowało.
Zaproszenia ślubne - bez słowa informacji zakupiła i przyniosła do domu. Moim zdaniem tandetne i drogie - gdzie indziej te same widziałam 50% taniej. Ale niech jej będzie.
Świadkowie - również wybrani przez moją matkę i poinformowani o tym za naszymi plecami.
Rodzice narzeczonego byli bardzo zaniepokojeni, ponieważ moja matka tak wszystko ustala, decyduje się na najdroższe rzeczy i raz mówi że za wszystko zapłaci a innym razem, że młodzi sami mają zapłacić, więc zorganizowaliśmy rodzinne spotkanie.
Na owym spotkaniu teściowie próbowali rozmawiać o ślubie, choć moi rodzice ciągle zmieniali temat. W końcu przyszły teść zapytał wprost jak to z tym płaceniem. Na co mój ojciec, że sobie popłacimy z prezentów. Teść się bardzo zdenerwował i powiedział, że to nasze pieniądze i nie będziemy z nich płacić, bo to nasz prezent. Poza tym takich rzeczy nie mówi się na kilkanaście dni przed ślubem. Teściowie odjechali bardzo zdenerwowani, ponieważ moi rodzice udają milionerów, a jak przyszło co do czego to jedyne dziecko - córkę chcą oskubać ze ślubnych pieniędzy.
Wersja jaka została ustalona, to taka że rodziny płacą po połowie, tak żeby nikt nie był poszkodowany. Jednak moja matka zaczęła swoje: "orkiestra należy do młodego, wodka należy do młodego, kamerzysta i fotograf do młodego, kościół do młodego, bukiety też do młodego, a goście, czyli opłata za salę... po połowie". Teściowa się wkurzyła, bo jak to tak? No to jak tradycyjnie to za gości płacą rodzice młodej. W końcu wyszło, że narzeczony musiał płacić za wszystko. Teściowa zadzwoniła na kilka dni przed ślubem do mojej matki i wynikła z tego awantura. Oczywiście moja matka odwróciła kota ogonem, że to teściowa nie chce za nic zapłacić i się ojciec uniósł dumą, że jak tak to zapłaci za wszystko.
Od tamtej pory rodziny się do siebie nie odzywają.
Na ślubie moja matka miała minę jak na pogrzebie i rozpowiadała do całej rodziny swoją wersję i wypytywała kto ile nam dał do koperty. Próbowała zepsuć atmosferę weselną, ale jej się nie udało. W rezultacie sama wyszła na idiotkę, bo nawet do zdjęć stała ze zbolałą miną. Oczywiście też obgadała rodzinę mojego męża w całej naszej miejscowości, więc ludzie źle o nas myślą. Nie przejmujemy się tym bo wiemy jak było na prawdę.
Jestem już rok po ślubie, a ojciec mi wypomina, że wydał na wesele 40 tys. zł i że mamy mu to zwrócić. Po pierwsze - jakie 40 tys? Najwięcej kosztowali goście weselni, 140 zł od osoby. Osób było 96. Czyli 13,5 tys. Za alkohol, samochód, organistę i fotografa płacił mój mąż. A mój ojciec 2 tys za orkiestrę, 1 tys za kamerzystę i 500 zetów na księdza. Dodając do tego suknię ślubną z dodatkami - czyli jakieś 2500 zł, kosmetyczkę i fryzjerkę - nie więcej niż 200 zł cena jaką zapłacił za wesele nie przekracza 20 tys zł. Skąd mu się wzięło drugie tyle?
Aaa... chyba zaczynam rozumieć. Matka przed ślubem szastała pieniędzmi na prawo i lewo, wydają je na firanki, zasłonki, dywaniki i inne zbędne pierdoły jakimi się chciała pochwalić gdy przyjadą goście w dniu wesela. Ale goście nawet nie zajrzeli do domu, tylko podczas błogosławieństwa czekali na dworze. Ona musiała wszystkie te pierdoły podciągnąć pod mój ślub, a ojciec gówno z tego wie.
O ślubie i weselu to by było na tyle.
Następnym razem kilka słów o tym jak było po ślubie.
niedziela, 24 lipca 2011
Właśnie minął dokłanie rok od kiedy jesteśmy małżeństwem.
To pierwsza rocznica naszego ślubu.
Z tej okazji chcę życzyć mojemu wspaniałemu mężowi wszystkiego co najlepsze, dużo szczęścia, miłości i zadowolenia ze mnie i tego dzieciątka, które noszę pod serduszkiem.
"Róże są piękne, bo kwiaty mają.
Lecz są nietrwałe, bo przekwitają.
A nasza miłość niech się rozwija,
Niech trwa na wieki i nie przemija".
środa, 6 lipca 2011
Moja historia cz. 1.
Witam po bardzo długiej nieobecności.
Właściwie miałam zakończyć prowadzenie bloga, ponieważ miał on dotyczyć jedynie przygotowań do ślubu, a że ślub odbył się rok temu, to chciałam zostawić bloga w takiej formie, trochę jako pamiątkę tych cudownych chwil.
Jednak po przeczytaniu postów Pani Agnieszki na blogu agar.blog.onet.pl
pt. "Bo co ludzie powiedzą" i "Nie tak Cię wychowałam", które mnie bardzo poruszyły, postanowiłam opowiedzieć swoją historię.
Pani Agnieszka opisała tam historie dwóch kobiet. Po przeczytaniu komentarzy zauważyłam, że wiele osób nie wierzy w prawdziwość i możliwość zaistnienia takich sytuacji. Jeśli nie wierzą, to dobrze, bo to znaczy że sami tego nie doświadczyli. Ja wierzę, bo sama przeżyłam coś podobnego.
Moi rodzice - głównie matka znęcali się nade mną psychicznie, ojciec jakoś się nie interesował moim wychowaniem, ogólnie mam z nim słaby kontakt. Tak jak u Ewy gdy dostałam 4 bałam się przyznać w domu, bo myślałam że mnie zabiją. Poza tym te męczące zajęcia pozalekcyjne - w wieku 7 lat oprócz zwykłej podstawówki uczęszczałam do szkoły muzycznej, na kółko taneczne i dodatkowy angielski (zaznaczam że rodzice nie są wykształceni, ojciec - zawodówka, matka podstawówka i to na samych trójach to tak jakby dziś na dwójach. Oczywiście mi wparła całkiem inny obraz siebie- miała same piątki, grała na mandolinie i chodziła do liceum akrobatycznego tylko się połamała i musiała pójść do zawodówki, papierosy zaczęła palić dopiero po ślubie bo ją siostra mojego ojca zmusiła, do tego była świetną tancerką i tańczyła jak w "Tańcu z gwiazdami" i śpiewała w zespole, aha i jeszcze zjeździła całą Polskę bez prawa jazdy, bo akurat jak je miała zrobić to zaszła w ciąże i przeze mnie nie zrobiła, krótko mówiąc pokrzyżowałam jej plany). Sama się sobie dziwię jak dawałam radę i do tego zawsze świadectwo z paskiem. Po podstawówce gimnazjum muzyczne do którego dojeżdżałam 15 km, miałam tam zajęcia ogólne a popołudniu muzyczne więc spędzałam po 10 - 12 godzin poza domem (dojeżdżałam autobusem). Oczywiście nie było mowy o znajomych, nie mogłam wychodzić do koleżanek, już nie wspomnę o imprezach. Gimnazjum i ciągła rywalizacja z "artystami" wykańczały mnie psychicznie. Nie chciałam już tam się uczyć. Dziewczynki w wieku 13-14 lat a potrafiły by się na wzajem utopić w łyżce wody byle dostać główną rolę na scenie. To nie było dla mnie, ale matka nie pozwoliła mi wrócić do szkoły w rodzinnej miejscowości - "bo co ludzie powiedzą", "będą się ze mnie śmiać że sobie nie dałam rady".
Gdy patrzę na to po latach, jest to dla mnie doprawdy zadziwiające.
Jak można wysłać dziecko (tak! dziecko, bo 13 lat to niewiele) do szkoły oddalonej o 15 km od domu, mimo iż mogło by uczęszczać do szkoły, która jest pod nosem. Ach te wygórowane ambicje rodziców...
Znam rodziców, którzy zapisują dzieci na dodatkowe zajęcia, często oddalone od miejsca zamieszkania, ale oni sami te dzieci dowożą, dbają o to by codziennie zjadły ciepły obiad i nie pozwolili by aby dziecko wracało nocą autobusem samo do domu.
O mnie nikt nigdy się nie martwił, no chyba że oceny pod to podciągnąć, bo dla matki tylko to się liczyło. Gdy wracałam do domu to nie pytała się czy coś jadałam, tylko jakie oceny dzisiaj dostałam i co mam się na jutro uczyć.
Nikt nawet nie raczył wyjść po mnie w zimie do przystanku, kiedy to już o godzinie 17 było ciemno jak wiadomo gdzie. W zimie, gdy o 5 rano było jeszcze ciemno, do autobusu chodziłam dwa razy dłuższą drogą, bo bałam się iść skrótem przez ten straszny park niedaleko mojego domu, często oblegany przez pijaków i łobuzów.
Szkołę muzyczną zmieniłam po pierwszej klasie na inną - popołudniową, a gimnazjum wybrałam jakieś w miarę niedaleko od niej. Dalej 12 godzin spędzanych poza domem. Wstawałam o 5 bo o 5.53 miałam autobus a o 7.30 zaczynałam lekcje, po szkole wypiłam Kubusia zjadłam drożdżówkę i biegłam na fortepian i inne muzyczne zajęcia. Bywało tak że zajęcia miałam do 20 i o tej godzinie szkoła była zamykana i portier szedł już do domu a ja musiałam się błąkać po przystanku i czekać do 21.15 na autobus. Wracałam do domu i byłam wykończona. Obiadu oczywiście nie dostałam, bo się matce gotować nie chciało, chociaż pewnie i tak nie miałabym siły go zjeść. Jedyne o czym marzyłam to było położyć się do łóżka - ale nie, ja musiałam się uczyć bo musiałam mieć same piątki i czerwony pasek na świadectwie. Godzina grania na pianinie, zadania i uczenie się na następny dzień. Spałam góra 5 godzin na dobę, a zdarzało się że nie spałam w ogóle bo uczyłam się do rana. Dodaję że nie mogłam się uczyć w sobotę na tydzień w przód, bo również miałam wówczas zajęcia w szkole muzycznej. Zostawała niedziela - matka zabraniała mi chodzić do kościoła, bo nie mogłam przecież marnować czasu, musiałam się uczyć. Kłóciłyśmy się przez to. Kłóciłyśmy się w ogóle bardzo dużo, a bo nie zdążyłam rano łóżka pościelić i sprzątnąć po śniadaniu przed wyjściem do szkoły, a bo się po szkole położyłam na kilkanaście minut żeby odpocząć, a bo jakim prawem ja jestem zmęczona, a bo nie zrobiłam ojcu kolacji, a bo nie zrobiłam zakupów bo jak wysiadłam z autobusu to już sklepy były zamknięte, a przecież mogłam zrobić tam gdzieś koło szkoły a potem z reklamówami się przewracać w autobusie, a bo to, a bo tamto. Poza tym zawsze musiałam mieć czas żeby jej pomagać w domowych obowiązkach, czy to w roku szkolnym czy na wakacjach. Nigdy nie miałam wakacji - tylko książki, pomoc w ogrodzie, obrywanie owoców w sadzie, robienie przetworów, gotowanie obiadów, trzepanie dywanów, zmywanie podłóg i tak od najmłodszych lat. Zawsze coś.
Zazdrościłam rówieśnikom, bo widziałam stojąc w oknie, jak biegają za piłką, grają w klasy czy skaczą na skakance. Ja nie mogłam. Księżniczka uwięziona w wieży, strzeżona przez strasznego smoka - zdanie często powtarzane przez znajomych.
Po gimnazjum matka wybrała mi liceum. Tak wybrała, bo ona wybierała wszystko, zawsze. Jedno z najlepszych w Polsce. Dostałam się bez problemu bo miałam bardzo dobre wyniki z gimnazjum, ale miałam złe przeczucie. Nie chciałam się tam uczyć. Miałam bardzo dobrą koleżankę w gimnazjum, która niestety się nie dostała do tego liceum, chciałam pójść razem z nią, do tego o nieco niższym poziomie. Jednak nie miałam nic do powiedzenia, bo jak mówi matka "zwierzęta i dzieci głosu nie mają". Tak zostałam wychowana. W przekonaniu, że rodzice są najważniejsi i trzeba ich zawsze słuchać, nie można się im sprzeciwiać, bo przecież chcą jak najlepiej.
Chciałam liceum zmienić. Nie odpowiadało mi towarzystwo, jakaś taka udawana arystokracja, dążenie po trupach do celu, wyścig szczurów. Nie pozwoliła mi bo musiała się mną chwalić przed sąsiadkami, że jestem w najlepszym liceum w całym województwie. Nie miałam już samych piątek, były czwórki a nawet trójki. Koszmar. Nie wyrabiałam. W szkole też panowała ogromna niesprawiedliwość i bardzo stresująca atmosfera. Najlepsze oceny mieli najbogatsi, a ja... taka szara myszka, córka kierowcy i gospodyni domowej. Po I klasie, na wakacjach, chciałam pójść z koleżanką na pielgrzymkę. Tylko 3 dni. Usłyszałam kategoryczne nie. Bo, że ja się tam idę kurwić. Ja w odpowiedzi krzyknęłam "Ja się tam idę modlić!". Nigdy w życiu nie dałam jej powodów do tego aby mogła mieć o mnie takie zdanie. No chyba, że ona mierzyła mnie swoją miarą. Tak chyba właśnie było. Ojciec wówczas wstawił się ze mną pierwszy raz. W wieku 17 lat pod koniec wakacji zaczęłam się spotykać z chłopakiem - rodzice go przepędzili po dwóch tygodniach i tyle go widziałam.
Zaczęły się 18stki. Zostałam zaproszona do koleżanki. Rodzice mnie o dziwo puścili, ale o 22 musiałam być w domu. Na imprezie proponowano mi alkohol ale odmówiłam, wręcz się pokłóciłam z jedną koleżanek, bo nie chciałam pić przed swoją 18stką. Koleżanka z tekstem "- no Jezu, tylko miesiąc Ci został", a ja na to "-no właśnie Aniu miesiąc, dlatego zaczekam" (nie rozumiem jak ktoś mógł moją matkę zmusić do palenia papierosów). Wróciłam do domu spóźniona 15 minut i oczywiście awantura. Nie rozumiem mojej matki. Miała dziecko idealne - w szkole same piątki, nie pijące alkoholu, nie włóczące się po imprezach, papierosa w ustach do tej pory nie miałam (mam 23 lata), a gdy już byłam pełnoletnia i mogłam pić alkohol, nigdy nie zdarzyło mi się upić. Z resztą nie przepadam za alkoholem. Gustuję jedynie w "babskim smakowym piwie" typu redd's lub czerwonym winie. Okazjonalnie.
Ona nigdy mnie nie doceniła. Zawsze wychwalała moje kuzynki - puste lalki barbi bez wykształcenia ale w jej oczach, piękniejsze, mądrzejsze i bardziej zaradne ode mnie. Robiłam wszystko żeby matkę zadowolić, ale i tak one były lepsze, tak jest do dziś. Najbardziej wkurza mnie to, że wiem jakie one są. Na własne oczy widziałam jak piły paliły, lizały się z chłopakami w wieku kilkunastu lat. Wiem, że chodziły na imprezy. Nigdy nie miałam z nimi o czym rozmawiać, gdy byliśmy na jakimś zjeździe rodzinnym. Opowiadały jedynie o imprezach i o chłopakach. Czułam się jak piąte koło u wozu.
Po 18stce zaczęłam się spotykać z moim obecnym mężem. Przeszliśmy przez piekło. Nie mogliśmy się spotykać częściej niż raz w miesiącu bo co ludzie powiedzą. Mój wówczas jeszcze chłopak myślał, że mi na nim nie zależy bo miałam jakieś wymówki co chwile żeby się nie spotkać, a ja się wstydziłam że w tym wieku mi rodzice zabraniają, myślałam że jak mu powiem to ucieknie jak tamten pierwszy. Nawet przyszli teściowie uważali że coś jest nie tak, bo przez pierwszy rok nawet tam nie pojechałam. Matka mi zabroniła "bo dziewczyna przed ślubem do chłopaka pojechać nie może, jak pojedzie tzn. że dziwka". Matka robiła mi pranie mózgu. Że faceci zdradzają, itp. Że mój chłopak też mnie zdradza, że ma nie takie i jak seksu dostanie to pójdzie do innej i jeszcze do kumpli wyśmieje że łatwa. Jak widziała że te gadki nic nie dają to zaczęła jemu prać mózg: że ja nic nie robię w domu, że nie umiem sprzątać, gotować, że mam bardzo zły charakter, ale to też nic nie dało. Zdałam maturę, oczywiście było gadanie że jestem tak głupia że na pewno nie zdam i że "w dół nasram" jak siostra mojego ojca, bo wpadła w wieku 18 lat. Wyzywała mnie od dziwek. Wkurzało mnie to, bo ciągle byłam dziewicą i chciałam zaczekać z seksem do ślubu. Zaczęłam w tajemnicy jeździć do chłopaka, a że niby jedziemy do kina a niby na imprezę. A my chcieliśmy mieć chwilę spokoju, bo jak byliśmy u mnie to ona cały czas siedziała z nami żebyśmy się przypadkiem nie pocałowali, a my nie mogliśmy nawet porozmawiać. Zaczęłam studia i zaręczyliśmy się. To dopiero dolało oliwy do ognia. Rodzice byli przeciwni abym wyszła za mąż. Matka miała inny plan. Miałam do 30 nikogo nie mieć tylko mamusie adorować. Miałam być jej służącą tak jak do tej pory. I skończyło się to dobre. Nagle nie miał kto zrobić kolacyjki, bo narzeczony do mnie zaczął przyjeżdżać niemal codziennie (w końcu mamy do siebie tylko 2 km), to ja kolację robiłam nam. Nie miał kto wykonywać za nią obowiązków, bo narzeczony mi otworzył oczy że to nienormalne żebym ja wszystko w domu robiła a ona tylko leży przed tv. Matka posunęła się do tego że zaczęła wydzwaniać do moich jeszcze wtedy przyszłych teściów i wygadywać bzdury na mój temat aby przegadali mojemu narzeczonemu żeby mnie zostawił. Nagle poznałam swój całkiem nowy życiorys - odwrócony o 180 stopni od prawdy. Że miałam wielu chłopaków, narkomanów i niewiadomo kogo jeszcze, że nie potrafię nic zrobić w domu, że mam dwie lewe ręce, że Wojtkowi będzie ze mną źle, bo ja mam bardzo zły charakter i w ogóle jestem do dupy. Teściowie byli przerażeni. Narzeczony zrobił w domu awanturę, bo on mnie wybrał i zdania nie zmieni.
Toczyliśmy wojnę o naszą miłość z obiema rodzinami. Teściowie zmienili zdanie bo mnie poznali i zobaczyli jaka na prawdę jestem. Często się głupio czułam , bo widziałam że jestem sprawdzana, np. jak sobie radzę w kuchni. Ale właśnie się dziwili, bo radziłam sobie świetnie, a po tym z tego co się nasłuchali od mojej matki to myśleli że nawet wody na herbatę nie będę umiała zagotować. Postanowiliśmy wziąć potajemny ślub bo moi rodzice wciąż byli przeciwni. Datę wyznaczyliśmy na czerwiec 2009 - rok po zaręczynach. Ale końcem 2008 roku wydarzył się cud. Gdy zmarł mój wujek, matka zobaczyła, że jej siostra została sama z niezamężną córką i nagle nie mogły sobie z niczym poradzić. W styczniu 2009 sama zaproponowała ślub na 2012 rok. Przekonaliśmy ją na 2011, a przy rezerwacji sali ją pani przekonała na 2010. Pobraliśmy się gdy obroniłam licencjat a mąż magistra. Oczywiście z matką toczyliśmy, toczymy i będziemy toczyć wojny bo ona się za bardzo wtrąca. Ale najważniejsze że my jesteśmy razem.
Przy okazji ślubu, a raczej przygotowań do nie go wynikła wielka awantura między moimi rodzicami a rodzicami męża. Rodziny do dzisiaj są skłócone. Ale o tym może następnym razem, bo i tak się za bardzo rozpisałam. Choć to i tak nie wszystko, ponieważ o wielu bolesnych sytuacjach chciałabym najzwyczajniej w świecie zapomnieć i po prostu nie chciałam ich wspominać.
To taka wersja "light".

Pozdrawiam wszystkich serdecznie!
Właściwie miałam zakończyć prowadzenie bloga, ponieważ miał on dotyczyć jedynie przygotowań do ślubu, a że ślub odbył się rok temu, to chciałam zostawić bloga w takiej formie, trochę jako pamiątkę tych cudownych chwil.
Jednak po przeczytaniu postów Pani Agnieszki na blogu agar.blog.onet.pl
pt. "Bo co ludzie powiedzą" i "Nie tak Cię wychowałam", które mnie bardzo poruszyły, postanowiłam opowiedzieć swoją historię.
Pani Agnieszka opisała tam historie dwóch kobiet. Po przeczytaniu komentarzy zauważyłam, że wiele osób nie wierzy w prawdziwość i możliwość zaistnienia takich sytuacji. Jeśli nie wierzą, to dobrze, bo to znaczy że sami tego nie doświadczyli. Ja wierzę, bo sama przeżyłam coś podobnego.

Moi rodzice - głównie matka znęcali się nade mną psychicznie, ojciec jakoś się nie interesował moim wychowaniem, ogólnie mam z nim słaby kontakt. Tak jak u Ewy gdy dostałam 4 bałam się przyznać w domu, bo myślałam że mnie zabiją. Poza tym te męczące zajęcia pozalekcyjne - w wieku 7 lat oprócz zwykłej podstawówki uczęszczałam do szkoły muzycznej, na kółko taneczne i dodatkowy angielski (zaznaczam że rodzice nie są wykształceni, ojciec - zawodówka, matka podstawówka i to na samych trójach to tak jakby dziś na dwójach. Oczywiście mi wparła całkiem inny obraz siebie- miała same piątki, grała na mandolinie i chodziła do liceum akrobatycznego tylko się połamała i musiała pójść do zawodówki, papierosy zaczęła palić dopiero po ślubie bo ją siostra mojego ojca zmusiła, do tego była świetną tancerką i tańczyła jak w "Tańcu z gwiazdami" i śpiewała w zespole, aha i jeszcze zjeździła całą Polskę bez prawa jazdy, bo akurat jak je miała zrobić to zaszła w ciąże i przeze mnie nie zrobiła, krótko mówiąc pokrzyżowałam jej plany). Sama się sobie dziwię jak dawałam radę i do tego zawsze świadectwo z paskiem. Po podstawówce gimnazjum muzyczne do którego dojeżdżałam 15 km, miałam tam zajęcia ogólne a popołudniu muzyczne więc spędzałam po 10 - 12 godzin poza domem (dojeżdżałam autobusem). Oczywiście nie było mowy o znajomych, nie mogłam wychodzić do koleżanek, już nie wspomnę o imprezach. Gimnazjum i ciągła rywalizacja z "artystami" wykańczały mnie psychicznie. Nie chciałam już tam się uczyć. Dziewczynki w wieku 13-14 lat a potrafiły by się na wzajem utopić w łyżce wody byle dostać główną rolę na scenie. To nie było dla mnie, ale matka nie pozwoliła mi wrócić do szkoły w rodzinnej miejscowości - "bo co ludzie powiedzą", "będą się ze mnie śmiać że sobie nie dałam rady".
Gdy patrzę na to po latach, jest to dla mnie doprawdy zadziwiające.
Jak można wysłać dziecko (tak! dziecko, bo 13 lat to niewiele) do szkoły oddalonej o 15 km od domu, mimo iż mogło by uczęszczać do szkoły, która jest pod nosem. Ach te wygórowane ambicje rodziców...
Znam rodziców, którzy zapisują dzieci na dodatkowe zajęcia, często oddalone od miejsca zamieszkania, ale oni sami te dzieci dowożą, dbają o to by codziennie zjadły ciepły obiad i nie pozwolili by aby dziecko wracało nocą autobusem samo do domu.
O mnie nikt nigdy się nie martwił, no chyba że oceny pod to podciągnąć, bo dla matki tylko to się liczyło. Gdy wracałam do domu to nie pytała się czy coś jadałam, tylko jakie oceny dzisiaj dostałam i co mam się na jutro uczyć.
Nikt nawet nie raczył wyjść po mnie w zimie do przystanku, kiedy to już o godzinie 17 było ciemno jak wiadomo gdzie. W zimie, gdy o 5 rano było jeszcze ciemno, do autobusu chodziłam dwa razy dłuższą drogą, bo bałam się iść skrótem przez ten straszny park niedaleko mojego domu, często oblegany przez pijaków i łobuzów.
Szkołę muzyczną zmieniłam po pierwszej klasie na inną - popołudniową, a gimnazjum wybrałam jakieś w miarę niedaleko od niej. Dalej 12 godzin spędzanych poza domem. Wstawałam o 5 bo o 5.53 miałam autobus a o 7.30 zaczynałam lekcje, po szkole wypiłam Kubusia zjadłam drożdżówkę i biegłam na fortepian i inne muzyczne zajęcia. Bywało tak że zajęcia miałam do 20 i o tej godzinie szkoła była zamykana i portier szedł już do domu a ja musiałam się błąkać po przystanku i czekać do 21.15 na autobus. Wracałam do domu i byłam wykończona. Obiadu oczywiście nie dostałam, bo się matce gotować nie chciało, chociaż pewnie i tak nie miałabym siły go zjeść. Jedyne o czym marzyłam to było położyć się do łóżka - ale nie, ja musiałam się uczyć bo musiałam mieć same piątki i czerwony pasek na świadectwie. Godzina grania na pianinie, zadania i uczenie się na następny dzień. Spałam góra 5 godzin na dobę, a zdarzało się że nie spałam w ogóle bo uczyłam się do rana. Dodaję że nie mogłam się uczyć w sobotę na tydzień w przód, bo również miałam wówczas zajęcia w szkole muzycznej. Zostawała niedziela - matka zabraniała mi chodzić do kościoła, bo nie mogłam przecież marnować czasu, musiałam się uczyć. Kłóciłyśmy się przez to. Kłóciłyśmy się w ogóle bardzo dużo, a bo nie zdążyłam rano łóżka pościelić i sprzątnąć po śniadaniu przed wyjściem do szkoły, a bo się po szkole położyłam na kilkanaście minut żeby odpocząć, a bo jakim prawem ja jestem zmęczona, a bo nie zrobiłam ojcu kolacji, a bo nie zrobiłam zakupów bo jak wysiadłam z autobusu to już sklepy były zamknięte, a przecież mogłam zrobić tam gdzieś koło szkoły a potem z reklamówami się przewracać w autobusie, a bo to, a bo tamto. Poza tym zawsze musiałam mieć czas żeby jej pomagać w domowych obowiązkach, czy to w roku szkolnym czy na wakacjach. Nigdy nie miałam wakacji - tylko książki, pomoc w ogrodzie, obrywanie owoców w sadzie, robienie przetworów, gotowanie obiadów, trzepanie dywanów, zmywanie podłóg i tak od najmłodszych lat. Zawsze coś.
Zazdrościłam rówieśnikom, bo widziałam stojąc w oknie, jak biegają za piłką, grają w klasy czy skaczą na skakance. Ja nie mogłam. Księżniczka uwięziona w wieży, strzeżona przez strasznego smoka - zdanie często powtarzane przez znajomych.
Po gimnazjum matka wybrała mi liceum. Tak wybrała, bo ona wybierała wszystko, zawsze. Jedno z najlepszych w Polsce. Dostałam się bez problemu bo miałam bardzo dobre wyniki z gimnazjum, ale miałam złe przeczucie. Nie chciałam się tam uczyć. Miałam bardzo dobrą koleżankę w gimnazjum, która niestety się nie dostała do tego liceum, chciałam pójść razem z nią, do tego o nieco niższym poziomie. Jednak nie miałam nic do powiedzenia, bo jak mówi matka "zwierzęta i dzieci głosu nie mają". Tak zostałam wychowana. W przekonaniu, że rodzice są najważniejsi i trzeba ich zawsze słuchać, nie można się im sprzeciwiać, bo przecież chcą jak najlepiej.
Chciałam liceum zmienić. Nie odpowiadało mi towarzystwo, jakaś taka udawana arystokracja, dążenie po trupach do celu, wyścig szczurów. Nie pozwoliła mi bo musiała się mną chwalić przed sąsiadkami, że jestem w najlepszym liceum w całym województwie. Nie miałam już samych piątek, były czwórki a nawet trójki. Koszmar. Nie wyrabiałam. W szkole też panowała ogromna niesprawiedliwość i bardzo stresująca atmosfera. Najlepsze oceny mieli najbogatsi, a ja... taka szara myszka, córka kierowcy i gospodyni domowej. Po I klasie, na wakacjach, chciałam pójść z koleżanką na pielgrzymkę. Tylko 3 dni. Usłyszałam kategoryczne nie. Bo, że ja się tam idę kurwić. Ja w odpowiedzi krzyknęłam "Ja się tam idę modlić!". Nigdy w życiu nie dałam jej powodów do tego aby mogła mieć o mnie takie zdanie. No chyba, że ona mierzyła mnie swoją miarą. Tak chyba właśnie było. Ojciec wówczas wstawił się ze mną pierwszy raz. W wieku 17 lat pod koniec wakacji zaczęłam się spotykać z chłopakiem - rodzice go przepędzili po dwóch tygodniach i tyle go widziałam.
Zaczęły się 18stki. Zostałam zaproszona do koleżanki. Rodzice mnie o dziwo puścili, ale o 22 musiałam być w domu. Na imprezie proponowano mi alkohol ale odmówiłam, wręcz się pokłóciłam z jedną koleżanek, bo nie chciałam pić przed swoją 18stką. Koleżanka z tekstem "- no Jezu, tylko miesiąc Ci został", a ja na to "-no właśnie Aniu miesiąc, dlatego zaczekam" (nie rozumiem jak ktoś mógł moją matkę zmusić do palenia papierosów). Wróciłam do domu spóźniona 15 minut i oczywiście awantura. Nie rozumiem mojej matki. Miała dziecko idealne - w szkole same piątki, nie pijące alkoholu, nie włóczące się po imprezach, papierosa w ustach do tej pory nie miałam (mam 23 lata), a gdy już byłam pełnoletnia i mogłam pić alkohol, nigdy nie zdarzyło mi się upić. Z resztą nie przepadam za alkoholem. Gustuję jedynie w "babskim smakowym piwie" typu redd's lub czerwonym winie. Okazjonalnie.
Ona nigdy mnie nie doceniła. Zawsze wychwalała moje kuzynki - puste lalki barbi bez wykształcenia ale w jej oczach, piękniejsze, mądrzejsze i bardziej zaradne ode mnie. Robiłam wszystko żeby matkę zadowolić, ale i tak one były lepsze, tak jest do dziś. Najbardziej wkurza mnie to, że wiem jakie one są. Na własne oczy widziałam jak piły paliły, lizały się z chłopakami w wieku kilkunastu lat. Wiem, że chodziły na imprezy. Nigdy nie miałam z nimi o czym rozmawiać, gdy byliśmy na jakimś zjeździe rodzinnym. Opowiadały jedynie o imprezach i o chłopakach. Czułam się jak piąte koło u wozu.
Po 18stce zaczęłam się spotykać z moim obecnym mężem. Przeszliśmy przez piekło. Nie mogliśmy się spotykać częściej niż raz w miesiącu bo co ludzie powiedzą. Mój wówczas jeszcze chłopak myślał, że mi na nim nie zależy bo miałam jakieś wymówki co chwile żeby się nie spotkać, a ja się wstydziłam że w tym wieku mi rodzice zabraniają, myślałam że jak mu powiem to ucieknie jak tamten pierwszy. Nawet przyszli teściowie uważali że coś jest nie tak, bo przez pierwszy rok nawet tam nie pojechałam. Matka mi zabroniła "bo dziewczyna przed ślubem do chłopaka pojechać nie może, jak pojedzie tzn. że dziwka". Matka robiła mi pranie mózgu. Że faceci zdradzają, itp. Że mój chłopak też mnie zdradza, że ma nie takie i jak seksu dostanie to pójdzie do innej i jeszcze do kumpli wyśmieje że łatwa. Jak widziała że te gadki nic nie dają to zaczęła jemu prać mózg: że ja nic nie robię w domu, że nie umiem sprzątać, gotować, że mam bardzo zły charakter, ale to też nic nie dało. Zdałam maturę, oczywiście było gadanie że jestem tak głupia że na pewno nie zdam i że "w dół nasram" jak siostra mojego ojca, bo wpadła w wieku 18 lat. Wyzywała mnie od dziwek. Wkurzało mnie to, bo ciągle byłam dziewicą i chciałam zaczekać z seksem do ślubu. Zaczęłam w tajemnicy jeździć do chłopaka, a że niby jedziemy do kina a niby na imprezę. A my chcieliśmy mieć chwilę spokoju, bo jak byliśmy u mnie to ona cały czas siedziała z nami żebyśmy się przypadkiem nie pocałowali, a my nie mogliśmy nawet porozmawiać. Zaczęłam studia i zaręczyliśmy się. To dopiero dolało oliwy do ognia. Rodzice byli przeciwni abym wyszła za mąż. Matka miała inny plan. Miałam do 30 nikogo nie mieć tylko mamusie adorować. Miałam być jej służącą tak jak do tej pory. I skończyło się to dobre. Nagle nie miał kto zrobić kolacyjki, bo narzeczony do mnie zaczął przyjeżdżać niemal codziennie (w końcu mamy do siebie tylko 2 km), to ja kolację robiłam nam. Nie miał kto wykonywać za nią obowiązków, bo narzeczony mi otworzył oczy że to nienormalne żebym ja wszystko w domu robiła a ona tylko leży przed tv. Matka posunęła się do tego że zaczęła wydzwaniać do moich jeszcze wtedy przyszłych teściów i wygadywać bzdury na mój temat aby przegadali mojemu narzeczonemu żeby mnie zostawił. Nagle poznałam swój całkiem nowy życiorys - odwrócony o 180 stopni od prawdy. Że miałam wielu chłopaków, narkomanów i niewiadomo kogo jeszcze, że nie potrafię nic zrobić w domu, że mam dwie lewe ręce, że Wojtkowi będzie ze mną źle, bo ja mam bardzo zły charakter i w ogóle jestem do dupy. Teściowie byli przerażeni. Narzeczony zrobił w domu awanturę, bo on mnie wybrał i zdania nie zmieni.
Toczyliśmy wojnę o naszą miłość z obiema rodzinami. Teściowie zmienili zdanie bo mnie poznali i zobaczyli jaka na prawdę jestem. Często się głupio czułam , bo widziałam że jestem sprawdzana, np. jak sobie radzę w kuchni. Ale właśnie się dziwili, bo radziłam sobie świetnie, a po tym z tego co się nasłuchali od mojej matki to myśleli że nawet wody na herbatę nie będę umiała zagotować. Postanowiliśmy wziąć potajemny ślub bo moi rodzice wciąż byli przeciwni. Datę wyznaczyliśmy na czerwiec 2009 - rok po zaręczynach. Ale końcem 2008 roku wydarzył się cud. Gdy zmarł mój wujek, matka zobaczyła, że jej siostra została sama z niezamężną córką i nagle nie mogły sobie z niczym poradzić. W styczniu 2009 sama zaproponowała ślub na 2012 rok. Przekonaliśmy ją na 2011, a przy rezerwacji sali ją pani przekonała na 2010. Pobraliśmy się gdy obroniłam licencjat a mąż magistra. Oczywiście z matką toczyliśmy, toczymy i będziemy toczyć wojny bo ona się za bardzo wtrąca. Ale najważniejsze że my jesteśmy razem.
Przy okazji ślubu, a raczej przygotowań do nie go wynikła wielka awantura między moimi rodzicami a rodzicami męża. Rodziny do dzisiaj są skłócone. Ale o tym może następnym razem, bo i tak się za bardzo rozpisałam. Choć to i tak nie wszystko, ponieważ o wielu bolesnych sytuacjach chciałabym najzwyczajniej w świecie zapomnieć i po prostu nie chciałam ich wspominać.
To taka wersja "light".

Pozdrawiam wszystkich serdecznie!
wtorek, 21 grudnia 2010
Wesołych Świąt!!!
Od prawie pięciu miesięcy jestem Żoną - najszczęśliwszą na świecie żoną.
Nie miałam ostatno czasu na prowadzenie bloga. Chyba sami rozumiecie - ślub, wesele, teraz kolejny rok studiów, sesja się zbliża. Ale już niedługo Święta Bożego Narodzenia i z tej okazji chciałabym życzyć wszystkim wszystkiego najlepszego, dużo szczęścia, pomyślności, radości i miłości w Nowym Roku.
Nie miałam ostatno czasu na prowadzenie bloga. Chyba sami rozumiecie - ślub, wesele, teraz kolejny rok studiów, sesja się zbliża. Ale już niedługo Święta Bożego Narodzenia i z tej okazji chciałabym życzyć wszystkim wszystkiego najlepszego, dużo szczęścia, pomyślności, radości i miłości w Nowym Roku.
niedziela, 25 lipca 2010
niedziela, 11 lipca 2010
Jeszcze tylko 13 dni! ;D


Za dwa tygodnie już będę mężatką. Już niedługo. To cudownie.
W ostatnim czasie kupiliśmy Przyszłemu Mężowi ślubny garnitur i kamizelkę. Mniam.
A także pojemniki na ciasto (tzw. szyszki), biżuterię dla Przyszłej Żony, słoneczniki do udekorowania samochodu i plakat z napisem "Serdecznie witamy Pana Młodego i Gości Jego". Odbyliśmy nauki przedślubne wraz ze spotkaniami indywidualnymi i byliśmy na ostatnim spotkaniu z księdzem. Dostarczyliśmy karteczkę z ukonczonych nauk i porozmawialiśmy sobie - coś w rodzaju rozmowy kwalifikacyjnej. W koncu nie każdy może się nadawać na żonę lub męża. Również wybraliśmy menu na przyjęcie weselne. Mam nadzieje że będzie wszystkim smakować. Suknię ślubną mam już w domu. Idealnie dopasowaną. Teraz jeszcze te 13 dni.

Subskrybuj:
Posty (Atom)